Październik 2017 roku. Jestem w klasie maturalnej i odliczam dni do osiemnastki. Przeglądam media społecznościowe, a tam pomiędzy memami, informacjami o kinowych premierach i zdjęciami znajomych wciskają się coraz częściej doniesienia o MeToo.
My "zetki" jesteśmy pokoleniem, które nie widzi nic złego w poznaniu drugiej połówki za pomocą aplikacji randkowej, nawet jeśli potem trzeba udawać przed rodzicami, że spotkało się w bibliotece. Nie stawiamy równości między seksem i związkiem. Ale czy rzeczywiście korzystamy w pełni z wolności seksualnej?
Jak to? - powiedziała do mnie ciotka. - To ty nie wiesz? Najstarszy brat twojego pradziadka, też lekarz, jedyny niesympatyczny z całego rodzeństwa, był strasznie bogaty i miał wielką kamienicę przy Hożej.
Co jakiś czas powraca spór, który nazywam roboczo "Warszawajestjak". Warszawa jest zatem jak Paryż, a to jak Nowy Jork, a to znów jak Londyn i tak dalej. Przy czym są to wszystko miasta i znacznie od niej większe, i ważniejsze dla świata, i posiadające wreszcie rozpoznawalną wszędzie markę wyjątkowych metropolii.
Stare, paskudne demony, którym śmierdzi z pyska, spuszczone ze smyczy przez autorów ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, rozhasały się na dobre po sieci. W mediach społecznościowych krążą teraz różne pseudomądrości, które kiedyś spotykało się na łamach pisemek sprzedawanych spod kioskowej lady. Ci, którzy dotąd przesyłaliby je co najwyżej znajomym o podobnym oglądzie świata albo rechotali nad nimi we własnej kompanii u cioci na imieninach, teraz puszczają je w obieg bez żenady, pod nazwiskiem, dla tysięcy odbiorców.
Wyobraźmy sobie taką scenę: na stole leżą dwie koncepcje architektoniczne dla któregoś z centralnych placów w mieście. Nad nimi radni dwóch wielkich partii rozdzierają szaty, kłócąc się o to, ile ma być zieleni, ławek, jakie ma być oświetlenie i ile miejsca przewidzieć na miejskie targowisko.
Od pewnego już czasu obserwuję próby grodzenia już nie tylko ziem, ale też przyrody, ba, pór roku. Z ziemią jest najłatwiej. Bez względu na granice państwowe naszość rozciąga się od najdalej na zachód położonych terenów słowiańskich aż po najdalsze wschodnie rubieże Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Lubię chodzić po mieście. Lubię chodzić w ogólności, a po mieście w szczególności - nie ciągnie mnie specjalnie do długich spacerów po lesie, wędrówek po górach, nie mówiąc już o wspinaczkach, ale dajcie mi aleję, a nią pójdę.
Spóźniłam się. Może o pół roku, a może tylko o miesiąc. - Niestety, już nie może rozmawiać - powiedział znajomy, który przypadkiem okazał się sąsiadem Zbigniewa Pakalskiego.
Jakież było moje zdumienie, kiedy odkryłem, że jedna z największych księgarń w mieście stała się częściowo księgarnią ezoteryczną. Znalazłem w niej i dzieło o murach na Księżycu, i turbosłowiańskie klechdy o "królach Lechii", na które nie nabrałby się nawet Wincenty Kadłubek po obejrzeniu wszystkich odcinków "Korony królów".
Stało się. Już tylko tabliczki z numerami budynków oraz nazwy przystanków autobusowych informują, że ulica łącząca Szanajcy oraz Ratuszową na Pradze-Północ nazywała się kiedyś Dąbrowszczaków. Na skrzyżowaniach pojawiły się tablice z nazwiskiem nowego patrona: Borysa Sawinkowa, rosyjskiego polityka i przeciwnika Lenina. Na nic zdały się petycje, protesty i apele dziennikarzy, historyków, działaczy społecznych, potomków Dąbrowszczaków oraz mieszkańców i mieszkanek Pragi. Dąbrowszczacy muszą odejść.
Lubię dostawać listy od czytelników i czytelniczek. Zresztą - jak chyba każdy, kto para się pisaniem felietonów.
Deszcz w wigilię Wigilii, zmoknięta kawka i zmoknięty gołąb na pogiętym ogrodzeniu przy rondzie Waszyngtona zbierają siły, by zakrakać i zagruchać ludzkim głosem. I tak ich nikt nie usłyszy w koronie bezlistnych drzew, jutro też ma padać. Ale tradycja jest tradycją.
Ile napięć i konfrontacji może wywołać jedna atrakcyjna huśtawka i kolejka maluchów do niej ustawiona!
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.