W piątek, sobotę i niedzielę na dwóch scenach na Stadionie Narodowym usłyszymy i gigantyczne przeboje sprzed lat, i piosenki premierowe z nowych płyt. Zabrzmi i ciężki rock, i pop, i soul. Będzie i ekscentrycznie, i melancholijnie. Oto nasz subiektywny przegląd największych gwiazd Orange Warsaw Festivalu.
REKLAMA
Materiały prasowe
1 z 10
Kings of Leon
Jeden z ulubionych przez polską publiczność zespołów rockowych świata powraca. I znów w roli headlinera. Na pewno więc usłyszymy "Sex on Fire".
Błyskawiczna, oszałamiająca, a w pewien sposób także zaskakująca kariera zespołu zaczyna się od tego właśnie utworu. Piosenki, która z miejsca stała się gigantycznym przebojem na skalę iście globalną, a grupę do tej pory znaną w raczej ograniczonym kręgu wielbicieli nieco bardziej alternatywnej odmiany rockowego grania wywindowała na najwyższe szczeble popularności. A wcale nie musiało tak być. Mało tego, niewiele zapowiadało, że ten zespół zajdzie aż tak wysoko.
Wszystko zaczęło się w ostatnich miesiącach poprzedniego wieku, kiedy rodzinne muzykowanie zaczęło przeradzać się w coś więcej - zespół założyło trzech braci Followill i ich kuzyn, wówczas jeszcze nastolatki z Nashville, miasta uznawanego powszechnie za światową stolicę country. I nawet jeśli bliżej im było do alternatywnego rocka niż do najpopularniejszych odmian country, nie sposób nie zauważyć, że kulturowe dziedzictwo ich rodzinnego miasta miało spory wpływ na to, co grali na swoich pierwszych koncertach.
Debiutancka płyta zespołu - wydany w 2003 r. i zatytułowany nader adekwatnie do wieku swoich autorów album "Youth & Young Manhood" - zawierała piosenki będące bardzo oryginalnym połączeniem elementów klasycznych gatunków takich jak blues czy boogie z dużo bardziej nowoczesnym myśleniem o kompozycji, bliższym raczej indie rockowi. Ten niezwykły koktajl w połączeniu z naturalną charyzmą czterech muzyków i żywiołowymi koncertami, które dawali w pierwszych latach swojej kariery, zapewnił im sporą popularność wśród wielbicieli alternatywnego grania.
I tak było przez kolejnych kilka lat. Aż wybuchł "Sex on Fire". To singel, który promował czwarty album grupy, wydaną w 2008 r. płytę "Only by the Night". Zespół już od jakiegoś czasu coraz bardziej wygładzał swoje brzmienie - od garażowej szorstkości i surowości przesuwał się w stronę dużo większej elegancji i nawet charakterystyczna chrypa wokalisty Caleba Followilla z płyty na płytę brzmiała coraz mniej chropowato. Ale mimo wszystko nikt nie mógł się spodziewać, że ten bardzo przebojowy, hymnowy niemal, wpadający w ucho od razu przy pierwszym przesłuchaniu utwór zrobi tak gigantyczną karierę. Był czas, że niemal nie można się było przed nim uchronić - brzmiał w każdym sklepie, salonie fryzjerskim, w każdej hotelowej windzie.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Publiczność na całym świecie oszalała, a zespół z poziomu festiwalowych występów o przyzwoitej godzinie na mniejszych scenach z miejsca stał się niemal etatowym headlinerem największych aren na największych festiwalach całego świata. Od tego czasu wszystko działa jak w dobrze naoliwionej maszynie: zespół nagrywa kolejną płytę (w 2010 r. - "Come Around Sundown", w 2013 r. - "Mechanical Bull"), którą zachwyca się publiczność, po czym rozpoczyna co najmniej dwuletni objazd całego świata i wszędzie gromadzi pod sceną niezliczone tłumy.
KINGS OF LEON, 13.06, Orange Stage, godz. 23.25
Materiały prasowe
2 z 10
The Prodigy
Choć od publikacji najsłynniejszych nagrań tego zespołu minęły dekady, to wciąż jeden z najbardziej lubianych festiwalowych headlinerów świata.
Historia tej brytyjskiej grupy to rzadki na współczesnej scenie zmieniającej swe upodobania jak rękawiczki i bezlitośnie topiącej wczorajszych idoli w oceanie zapomnienia przykład na to, że popularność zdobyta wiele lat temu może trwać długo i zapewniać zasłużonej - choć przecież nie wysłużonej - gwieździe nieustającą sympatię publiczności.
Grupa The Prodigy powstała w epoce, która dziś wydaje się niewyobrażalnie odległa pod każdym względem: politycznym, obyczajowym i muzycznym. To był rok 1990, kiedy świat żył upadającym właśnie na całej linii Odry i Dunaju komunizmem, a ci, którzy interesowali się muzyką, wkładali szerokie spodnie, rysowali wszędzie uśmiechniętą twarz słynnego smileya i patrzyli zafascynowani w stronę Manchesteru zwanego wówczas Madchesterem, gdzie rodziła się zupełnie nowa muzyka: radosna, bezpretensjonalna, ale też całkowicie bezrefleksyjna odtrutka na królującą przez kilka poprzednich lat ponurą zimną falę.
Muzyczny pomysł Liama Howletta, założyciela i muzycznego mózgu grupy, na to, jak ma ona brzmieć, wpasowywał się idealnie w tę epokę i w jej najważniejsze postulaty. Było elektronicznie, tanecznie i zabawnie do granic. Nic więc dziwnego, że jeden z wczesnych przebojów grupy, słynna piosenka "Out of Space", stał się niemal jednym z hymnów tamtej epoki. Miał wszystko, co było potrzebne, żeby zasłużyć na takie miano: chwytliwą melodię, rytm, który nie pozwalał stać spokojnie, i prosty tekst z wyraźnymi narkotykowymi aluzjami. Ten utwór i płyta, z której pochodził (wydany w 1992 r. album "Experience"), pozwoliły zespołowi zająć miejsce gdzieś tuż obok szczytu popularności i nie zejść z niego aż do dziś.
Muzycy w imponujący sposób zrozumieli reguły gry, w której nagrodą jest wielka sława, i skutecznie w nią grali. Po okresie radosnego, bezceremonialnego grania mieli więc tak jak inni wielcy tego czasu, jak choćby Depeche Mode, swój okres ciężki i mroczny. Jego symbolem jest utwór "Smack My Bitch Up" ilustrowany przełomowym, niemal rewolucyjnym teledyskiem, który z miejsca wszedł do kanonu tego gatunku, czy kompozycja "Firestarter", która też do dzisiaj służyć może jako wzorzec z Sevres łączenia elektroniki z gitarami, ciężaru i taneczności.
W ostatnich latach muzycy koncentrowali się przede wszystkim na występach na żywo, nie przykładając się za bardzo do pracy w studiu. Ale od końca lat 90. zespół przyjął formułę wydawania kolejnych premierowych płyt w niemal regularnych, pięcioletnich odstępach. A to oznacza, że po wydanej w 2009 r. "Invaders Must Die" zbliża się czas premiery kolejnej. I rzeczywiście, znany jest już nawet jej tytuł: "How to Steal a Jet Fighter", choć nie wiadomo, kiedy dokładnie się ukaże. Jedno jest pewne - na koncercie publiczność i tak będzie zachwycona, kiedy grupa przedstawi mocny zestaw dawnych, wielkich przebojów.
THE PRODIGY, 14.06, Warsaw Stage godz. 22.15
Materiały prasowe
3 z 10
OutKast
Nawet jeśli wydaje ci się, że nie znasz tego zespołu, nie możesz nie znać jego największego przeboju. Bo "Hey Ya!" to jeden z najbardziej popularnych utworów na świecie.
To była bardzo ekscytująca wiadomość, która pojawiła się na początku tegorocznego sezonu festiwalowego. Jedna z takich, na które czekają wielbiciele zespołów z odległej albo nieco bliższej przeszłości, które w czasach swej największej popularności nie miały okazji zaznać chwały, jaką dziś daje przejazd po najważniejszych letnich festiwalach świata, bo wówczas aż tylu festiwali po prostu nie było. Jednym z mechanizmów, które wyzwoliły prawdziwy wysyp kolejnych wielkich imprez pod gołym niebem, była właśnie wzbierająca fala powrotów na scenę tych największych i tych nieco mniejszych gwiazd odcinających kupony od dawnej sławy. Każdy z ostatnich sezonów przynosi kolejny elektryzujący powrót tego typu: od gwiazd tak gigantycznych jak brytyjska formacja Blur po formacje kultowe w pewnych środowiskach w rodzaju At the Drive-In. W tym roku bez najmniejszych wątpliwości najważniejszym z muzycznych powrotów jest reaktywacja duetu OutKast w 20. rocznicę powstania zespołu.
Po raz pierwszy po latach przerwy muzycy stanęli na scenie odbywającego się w kwietniu w Kalifornii festiwalu Coachella, gdzie zrobili dużą furorę swoim rozbuchanym pod względem wizualnym, zaskakująco długim jak na warunki festiwalowe występem, w którym główną rolę grali dwaj założyciele zespołu, kilku znamienitych gości oraz spory zestaw wielkich przebojów, które grupa ma w repertuarze. Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki "Hey Ya!", dziesiątki tysięcy gardeł zawzięcie wspierały muzyków w śpiewaniu tej piosenki, która stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i popularnych utworów pierwszych dekad XXI wieku.
Został nagrany prawie dokładnie dziesięć lat temu i był jednym z dwóch wydanych jednocześnie singli promujących podwójny album "Speakerboxxx/The Love Below". Był on ciekawy z kilku względów - choćby takiego, że to w gruncie rzeczy dwie solowe płyty obu członków duetu wydane jednak pod wspólnym szyldem.
Nie był to już zresztą w tym czasie początkujący zespół szukający szybkiej popularności - grupa istniała od kilku lat i cieszyła się szacunkiem sporych rzesz publiczności. Powstała w 1992 r. założona przez dwóch muzyków z Atlanty - André Benjamina znanego jako André 3000 i Antwana Pattona, Big Boia. Zasłynęli tworzeniem muzyki, która zawiera w sobie połączone w budzący podziw sposób elementy najróżniejszych gatunków: hip-hopu, popu, rocka, funku, soulu i kilku innych.
W pewnym uproszczeniu to, czego dokonali ci dwaj muzycy przez kilka lat swojej działalności, określić można jako niezwykle udane umieszczenie hiphopowych patentów w ramach popowych przebojów, przy których nie sposób stać pod sceną spokojnie.
OUTKAST, 15.06, Orange Stage, godz. 23.10
Materiały prasowe
4 z 10
Skubas
Pierwszą płytą zachwycił wielbicieli akustycznego grania. Lada moment ukaże się jego najnowszy album. Skubas będzie jedną z polskich gwiazd Orange Warsaw Festival.
Rozmowa ze Skubasem
Przemysław Gulda: Podczas festiwalu będziesz miał okazję - nie pierwszy już zresztą raz - stanąć na wielkiej scenie obok wielkich światowych gwiazd. Czy takie sytuacje cię raczej deprymują, czy nakręcają?
Skubas: Na razie zagraliśmy taki koncert na zeszłorocznym Open'erze. Uważam, że był w porządku, aczkolwiek bardziej zachowawczy niż w klubach, więc lekka spina chyba jest. Pora, o której odbywa się koncert, ma duże znaczenie - do mojej muzyki bardziej pasuje noc. Ale też za dnia poradzimy sobie. To wielka radość i zaszczyt zagrać na festiwalu z takimi nazwiskami.
Czy masz wrażenie, że twoja muzyka na żywo sprawdza się raczej w kameralnych warunkach ciasnego, ciemnego klubu czy raczej w plenerze na dużej scenie?
- Mniejsze kluby to bardziej intymna atmosfera, pewne techniczne niedociągnięcia czy też przerwy między kawałkami mają zupełnie inny wydźwięk niż w przypadku wielkich scen.
Jak ci się podoba pomysł dużego festiwalu z programem pełnym wielkich gwiazd, który odbywa się w sercu miasta, a nie gdzieś na odludziu?
- Warszawa jest w komunikacyjnym sercu Polski. Uważam, że powinna mieć jeden duży festiwal i - jak widać - rozwija się on z roku na rok.
Dość dużo czasu upłynęło już od premiery twojej płyty. Co się wydarzyło od tamtej pory? Czy masz już nowy materiał? Kiedy planujesz wydanie kolejnej płyty?
- Od premiery "Wilczegołyka" minęło ponad półtora roku. Nową płytę skończyłem przygotowywać jakiś miesiąc temu, ale na jej wydanie muszę jeszcze chwilę poczekać. Związane jest to ze strategią firmy, z którą współpracuję.
Czy wydaje ci się, że w Polsce po sukcesach Fismolla, premierze płyty Sary Brylewskiej i kilku innych wykonawców jest teraz dobry czas dla muzyki, którą grasz?
- Na pewno ludzie bardziej się z nią oswajają. Cieszę się, że mogę robić to, co robię, bo czuję, że rozwijam swój styl i umiejętności. Daje mi to napęd do robienia kolejnych kawałków.
SKUBAS, 14.06, Warsaw Stage, godz. 17.35
Materiały prasowe
5 z 10
Lily Allen
Słynęła z wypowiedzi pełnych wulgaryzmów, jej życie osobiste pełne jest prawdziwych horrorów, jej brat gra jedną z najbardziej brutalnie potraktowanych postaci w serialu "Gra o tron".
Lily Allen, jedna z największych gwiazd tegorocznego festiwalu, to artystka z samego popowego szczytu, o której nie przestaje być głośno - z najróżniejszych powodów - w zasadzie od momentu, kiedy pierwszy raz stanęła na scenie. Jak sama mówi o tym dziś, jest zażenowana, kiedy słucha swoich pierwszych nagrań albo ogląda zapisy pierwszych publicznych występów.
Bo nie ma co ukrywać, aspirująca wówczas do roli gwiazdy piętnastolatka z Londynu, która właśnie rzuciła szkołę (wcześniej wyrzucano ją z kilkunastu szkół za sprawą złego zachowania), żeby skoncentrować się na karierze w show-biznesie, nie była grzeczną dziewczynką i robiła wiele, żeby zasłużyć sobie na miano skandalistki.
Jej pierwsze piosenki pełne były mocnych słów, a czasem wręcz ordynarnych wulgaryzmów. Zostało jej to zresztą na dłużej: dość powiedzieć, że jeden z jej późniejszych singli zatytułowany był "Fuck You".
Mało tego, potrafiła wulgarnie zbluzgać kolegów i koleżanki z branży: Kylie Minogue, Amy Winehouse czy Boba Geldofa, a nawet posunąć się kawałek dalej - kilka lat temu trafiła do aresztu za pobicie fotoreportera. Do skandali doszły dramaty życiowe - Lily przeżyła prawdziwy horror, próbując zostać matką.
Ostatnie lata pokazały, że Allen dorosła. Odcięła się od wielu dawnych wypowiedzi, przeprasza równie często, a może nawet częściej, niż obraża, w jednym z wywiadów się przyznała, że ma problem ze śpiewaniem niektórych swoich starszych piosenek ze względu na zawartość wulgaryzmów i wyraźnie w nich widocznego "gówniarskiego upraszania się o atencję".
Allen coraz bardziej rozwija się także pod względem artystycznym. Można to bez trudu zauważyć, przesłuchując po kolei jej trzy wydane do tej pory oficjalne albumy.
O ile na pochodzącym z 2006 r. debiutanckim "Alright, Still" dominują proste piosenki, w których pop posiłkuje się co najwyżej elementami reggae czy ska, o tyle już na drugiej płycie "It's Not Me, It's You" z 2009 r. wyraźnie słychać poszerzenie muzycznej palety choćby o elementy synth popu.
Na razie ukoronowaniem tego procesu artystycznego dorastania jest wydany właśnie, pierwszy po pięcioletniej przerwie, album "Sheezus", na którym Allen z powodzeniem łączy wiele gatunków, uzyskując efekt w postaci nowoczesnego, wyrafinowanego, bogatego brzmieniowo popu. Dojrzała, ale przecież nie oznacza to, że straciła pazury - jej warszawski koncert będzie na to najlepszym dowodem.
LILY ALLEN, 13.06, Warsaw Stage, godz. 21
Materiały prasowe
6 z 10
Pixies
To będzie koncert gigantycznych przebojów sprzed lat oraz piosenek premierowych. I gorący moment warszawskiego festiwalu. Grupa Pixies po raz pierwszy wystąpi w Polsce.
To najbardziej kontrowersyjny z wielkich powrotów na scenę ostatnich lat. Powrót, który tak naprawdę nawet nie był powrotem. Powrót, który wywołał skrajne reakcje: od wybuchów radości i prawdziwych pielgrzymek przez pół świata, żeby zobaczyć swoich idoli na żywo, po zaciekłe odrzucenie ich nowego pomysłu na siebie. Chęć obejrzenia żywej legendy sceny alternatywnej grającej swoje wielkie przeboje i najnowsze kompozycje z reguły zwycięża, więc muzycy raczej nie muszą się obawiać, że pod sceną nie będzie tłumu śpiewającego wraz z nimi kanoniczne piosenki, które mają w repertuarze.
Grupa Pixies należy do ścisłej czołówki zespołów z amerykańskiej sceny niezależnej z przełomu lat 80. i 90., które na nowo ułożyły reguły gry na rynku muzycznym, stwarzając przy okazji zupełnie nowy indierockowy kanon. Grupa powstała w Bostonie na początku drugiej połowy lat 80. i błyskawicznie okazała się jednym z najbardziej oryginalnych przedstawicieli ówczesnego alternatywnego rocka. Jego skład okazał się perfekcyjną kompozycją artystów o różnych muzycznych korzeniach tworzących piosenki idealnie wpasowane gdzieś między amerykańską tradycję a alternatywne podejście do grania. Na kolejnych wydawanych na przełomie lat 80. i 90. płytach definiowali różne odmiany indie rocka: tę bardziej rockandrollową i surfrockową, tę melodyjną i przebojową, tę bardziej liryczną i sentymentalną, a wreszcie - tę bardziej punkową. Pozostawili więc po sobie prawdziwy elementarz nowego grania, po czym rozwiązali zespół na początku ostatniej dekady XX wieku.
I tak mogłaby się skończyć ta historia. Ale w 2004 r. muzycy zdecydowali się na powrót do wspólnej działalności. Dziwny powrót - nie kryli, że atmosfera między nimi nie jest najlepsza i nie ma szans na pracę nad nowym materiałem. Trudno więc było nie odbierać tej decyzji jako skoku na kasę. Nader zresztą udanego: muzycy objechali kilkakrotnie cały świat, za każdym okrążeniem prezentując w całości materiał ze swych najsłynniejszych płyt.
Kiedy ta formuła się wyczerpała, zdecydowali się pójść krok dalej - grupę opuściła jej oryginalna basistka Kim Deal, a pozostali przygotowali nowe, pierwsze od ponad 20 lat, piosenki. Najpierw trafiły na trzy wydawane w kilkumiesięcznych odstępach epki, a potem na pełnowymiarowy album. Dziś Amerykanie promują ten materiał na koncertach, uzupełniając go sporym zestawem dawnych przebojów. I choć zdania są bardzo podzielone, któż z polskich fanów odpuści okazję, żeby usłyszeć na żywo, zagrany przez prawie pełen oryginalny skład grupy, indierockowy hymn z jej repertuaru "Where Is My Mind?".
PIXIES, 13.06, Orange Stage, godz. 19.30
Fot. Nora Lezano
7 z 10
Queens of The Stone Age
Ostatni obrońcy ciężkiego rocka, mistrzowie klasycznych, mocnych riffów, wielkie światowe gwiazdy, które również w Polsce mają wielotysięczną publiczność - Queens of The Stone Age powracają nad Wisłę.
To był jeden z najważniejszych momentów dla polskich fanów rocka w ubiegłym roku. Kiedy stanęli na scenie, a z głośników eksplodowały pierwsze riffy, gigantyczny tłum pod sceną ruszył do tańca. Wielu uczestników koncertu zespołu nie może go zapomnieć do dziś. Już za chwilę będą mieli okazję znów przeżyć te emocje.
Ta historia zaczyna się od Josha Homme'a, człowieka, który ciężkie riffy pokochał bardziej niż cokolwiek innego. Żył pośrodku kalifornijskiej pustyni, gdzie trudno robić cokolwiek innego, niż zamykać się w chronionym od słońca pomieszczeniu i robić hałas na gitarze. Jego sformowany w czasach nastoletnich zespół Kyuss zdobył światową sławę, choć jeszcze dość hermetyczną. Ale już jego następny projekt, czyli Queens of The Stone Age, przebił się do szerszego grona słuchaczy, a dziś z powodzeniem grywa koncerty na największych scenach świata i jest headlinerem najważniejszych festiwali po obu stronach Atlantyku.
Zespół powstał w drugiej połowie lat 90., a Homme'owi udało się do jego składu zaprosić ciekawe i zasłużone grono muzyków specjalizujących się w ciężkim graniu. W zmieniającym się wielokrotnie składzie znaleźć można m.in.: Nicka Oliveriego aktywnego już od lat 80. w punkowym zespole The Dwarves, a potem członka Kyuss, Marka Lanegana i Matta Camerona - ważne postaci legendarnej sceny grunge w Seattle, Troya van Leeuwena znanego z grupy A Perfect Circle, a przede wszystkim jedną z najważniejszych postaci na współczesnej scenie rockowej Dave'a Grohla, perkusistę Nirvany, dziś występującego we własnym zespole Foo Fighters.
Queens of The Stone Age ma w dorobku sześć płyt. Ostatnia zatytułowana "...Like Clockwork" wydana została przez ważną dla muzyki alternatywnej oficynę Matador po długiej, trwającej ponad sześć lat przerwie i była bardzo mocno oczekiwana przez fanów na całym świecie. Okazało się, że wielkie oczekiwania zostały w pełni zaspokojone - płyta została uznana przez krytyków za jeden z najciekawszych rockowych albumów ostatnich lat i jedną z mocniejszych pozycji w dyskografii zespołu. Nic więc dziwnego, że trwająca niemal nieustannie od czasu jego premiery, czyli czerwca ubiegłego roku, trasa koncertowa cieszy się ogromnym powodzeniem i przyciąga pod sceny tłumy. Polscy wielbiciele grupy mieli szczęście zobaczyć zespół zaraz na jej początku, teraz będą mogli się przekonać, jak ten materiał zabrzmi po roku intensywnego koncertowania.
QUEENS OF THE STONE AGE, 13.06, Orange Stage, godz. 21.15
Materiały prasowe
8 z 10
Hurts
Zawsze nienagannie ubrani, eleganccy jak angielscy lordowie. Tworzą muzykę, przy której bawią się tysiące ludzi na całym świecie.
Jedną z wielkich gwiazd tegorocznej edycji festiwalu jest brytyjski zespół Hurts, który w bardzo krótkim czasie zrobił błyskawiczną globalną karierę. To znakomity dowód na to, jak szerokie jest dziś pojęcie muzyki alternatywnej i jak bardzo przenika się ona z tą popularną.
Wszystko zaczęło się w połowie ubiegłej dekady. Legenda głosi, że przyszli członkowie zespołu Adam Anderson i Theo Hutchcraft spotkali się przed jednym z popularnych klubów w Manchesterze, który trzy dekady temu był brytyjską stolicą muzyki tanecznej, a jeszcze kilka lat wcześniej - światowym centrum muzyki depresyjnej i melancholijnej. Ponoć ich przyjaciele wdali się w bójkę na pięści, ale oni sami okazali się zbyt zmęczeni, żeby przyłączyć się i ich wesprzeć. Zaczęli za to... rozmawiać o muzyce, bo okazało się, że mają takie same gusty. I to właśnie wtedy - w środku nocy, w oparach testosteronu i w kałuży krwi uczestników bójki - powstała grupa o adekwatnej do sytuacji nazwie Hurts.
Przez pierwsze miesiące muzycy wymieniali się przygotowanymi przez siebie ścieżkami drogą e-mailową, ale z czasem uznali, że czas na prawdziwe próby, a potem - koncerty. Tak powstała ich pierwsza wspólna formacja - Bureau, która grała w klubach w okolicy, nagrała kilka utworów, ale nie odniosła spektakularnego sukcesu. Kolejne podejście do podbicia świata to zespół Daggers, w którego muzyce wyraźnie słychać było elementy włoskiego popu. Ale to też nie było to.
Przełom przyszedł w 2009 r., kiedy postanowili zacząć po raz trzeci i - inaczej niż do tej pory - nagrali piosenkę, przygotowali do niej teledysk i umieścili go w internecie. I to był strzał w dziesiątkę. Klip zyskał gigantyczną popularność ? w krótkim czasie obejrzały go miliony widzów zachwyconych jego nieco mrocznym brzmieniem, ale też tanecznym potencjałem. To był "Wonderful Life" - prawdziwy początek "wspaniałego życia" dwóch młodych Brytyjczyków. Już kilka tygodni później mieli podpisany kontrakt z wielką wytwórnią i zaczęli pracę nad kolejnymi utworami - menedżerowie domagali się koncertów. Przygotowali materiał, z którym mogli wyjść do ludzi. Utrzymany był on w podobnym do debiutanckiego singla klimacie, łącząc sentymenty do muzyki synthpopowej z lat 80. z nawiązaniami do ówczesnej nowej fali.
W 2010 r. ukazał się ich debiutancki album "Happiness" i stał się przepustką do światowej sławy. Koncerty po obu stronach Atlantyku, wyprzedane do ostatniego miejsca kluby, występy na największych festiwalach. Kolejna płyta "Exile" wydana w 2013 r. była potwierdzeniem ich pozycji, a światowa trasa promująca ten materiał trwa właściwie do dziś.
HURTS, 14.06, Warsaw Stage, godz. 20.20
Materiały prasowe
9 z 10
Florence and the Machine
Autorka jednych z najbardziej przekonujących piosenek o rozpadającym się związku, artystka, na którą nie sposób się nie zapatrzyć podczas spektakularnych występów na scenie - Florence Welch jest jedną z gwiazd tegorocznego Orange Warsaw Festival.
To jedna z tych artystek, która z miejsca zdobywa publiczność i rozkochuje w sobie fanów, sprawiając, że stają się niemal jej fanatykami. Chodzi chyba przede wszystkim o jej niezwykłą charyzmę, naturalność i szczerość - wystarczy choćby raz na nią spojrzeć, żeby jej uwierzyć; przez moment posłuchać, jak śpiewa, żeby mieć pewność, że śpiewa o tym, co czuje. I nawet jeśli występuje przed gigantycznym tłumem, każdy może nabrać przekonania, że robi to wyłącznie dla niego. Taka jest właśnie Florence Welch, liderka zespołu Florence and the Machine, artystka, która zdążyła już rozkochać w sobie polską publiczność.
Nazwa jej zespołu wywodzi się mniej więcej z drugiej połowy poprzedniej dekady, kiedy Welch występowała w duecie ze swoją przyjaciółką i współpracowniczką Isabellą Summers, dziewczyną, na którą wszyscy mówili Machine. Od tego czasu skład grupy rozrósł się poważnie, ale nazwa została. Muzyka, którą tworzą obecni współpracownicy Welch, to trudny do jednoznacznego zakwalifikowania koktajl najróżniejszych gatunków: od gitarowego rocka, przez ambitny pop, aż po rubieże takich stylistyk jak soul. Grupa zadebiutowała w 2009 r. albumem "Lungs", który był typową płytą "pożegnalną": trafiły na nią piosenki, które liderka napisała po rozstaniu z ówczesnym chłopakiem. Kolejne teksty to gorzkie rozliczenie się z tym związkiem, napisane w taki sposób, że łatwo wczuć się w emocje artystki, zwłaszcza jeśli samemu przeżywało się takie sytuacje. Płyta spotkała się z ciepłym przyjęciem i z miejsca przysporzyła debiutantce sporą grupę oddanych fanów. Jeszcze bardziej przyczyniły się do tego występy zespołu na żywo. Kiedy patrzy się na Welch na scenie, widać, że angażuje się w występ do ostatnich granic, śpiewa piosenki tak, jakby zwierzała się widzom z największych sekretów, a energii ma przy tym tyle, że biega z rozwianymi włosami i ciągnącym się za nią jak ogon za kometą trenem sukienki. Nie tylko słucha się jej wspaniale, ale też ogląda z wypiekami na twarzy.
Wydany w 2011 r. drugi album zespołu zatytułowany "Ceremonials" tylko potwierdził jego pozycję na scenie muzycznej i sprawił, że kolejne koncerty przyciągały coraz więcej widzów. Ale po trasie promującej ten materiał Welch postanowiła wziąć roczny urlop. Grupa powróciła do działalności rok temu - muzycy na razie opublikowali tylko jeden nowy utwór, który trafił na soundtrack filmu "Wielki Gatsby", a pytana o kolejną płytę Welch zawsze odpowiada, że nie zamierza się spieszyć.
FLORENCE AND THE MACHINE, 14.06, Orange Stage, godz. 23.10
Materiały prasowe
10 z 10
David Guetta
Żadnych skandali, żadnych sensacji, żadnych tematów do plotek, tylko muzyka. Oto David Guetta, jedna z najważniejszych postaci dzisiejszej muzyki tanecznej.
Z jednej strony można powiedzieć, że żyje życiem iście wymarzonym: jest światową gwiazdą, zarabia miliony na swojej muzyce, grywa z największymi, występuje na całym świecie - od Ibizy do Alaski, ma żonę, której zazdrości mu wielu mężczyzn. Z drugiej jednak - z dziennikarskiego, a może raczej plotkarskiego punktu widzenia - to życie bardzo nudne, pozbawione skandali i wydarzeń, o których można by się rozpisywać. To po prostu ciężko pracujący facet, który przez wiele lat żmudnego trudu doszedł do bardzo wysokiej pozycji.
Francuz według dokumentów, Guetta ma jednak dużo bardziej skomplikowane pochodzenie etniczne. Jego matka pochodzi z Maroka, ojciec jest Żydem i ta mieszanka kulturowo-obyczajowa, w której wyrastał, z pewnością miała wpływ na jego późniejsze podejście do muzyki wyrażające się choćby odwagą w łączeniu elementów, które pozornie do siebie nie pasują.
Z kulturą remiksu zetknął się już jako dziecko, a jako nastolatek brał w niej czynny udział, najpierw bawiąc się winylami w domu, a potem w klubach i rozgłośniach radiowych, gdzie bardzo szybko zaczął prowadzić własne audycje z muzyką, którą sam przygotowywał. Ten etap w jego życiu - cierpliwe wydeptywanie podłogi przy DJ-ce w najróżniejszych klubach, najpierw Francji, a potem całej Europy - trwał grubo ponad dekadę. Powoli zdobywał zaufanie, sympatię, a wreszcie uwielbienie publiczności, potem krytyków, a z czasem także całej branży.
Swoją pierwszą autorską płytę producencką wydał dopiero na początku nowego wieku, ale dowiedzieli się o tym tylko ci, którym było blisko środowiska elektronicznej muzyki tanecznej - to nie były czasy, żeby tego typu albumem można było zawojować cały muzyczny świat. Guetta musiał czekać kolejnych kilka lat, żeby stać się gwiazdą nie tylko sceny klubowej. Przełomowy okazał się wydany w 2009 r. album "One Love", do pracy nad którym zaprosił kilka wielkich gwiazd sceny pop: will.i.ama, Estelle czy Kelly Rowland. Ta płyta zmieniła wszystko - nagle się okazało, że do uwielbienia muzyki Guetty przyznaje się coraz więcej osób, coraz więcej artystów chce z nim współpracować, coraz więcej wykonawców chce, żeby przygotował remiks ich utworu. I tak rzeczywiście się stało - Guetta rozpoczął zupełnie inny etap kariery. W tym kontekście aż pięć nominacji do nagrody Grammy, najważniejszego lauru w przemyśle muzycznym, staje się czymś aż nadto symbolicznym.
Ostatnią płytę Guetta wydał prawie trzy lata temu, niedawno przypomniał o sobie singlem "Shot Me Down" opartym na samplach z popularnego przeboju "Bang Bang (My Baby Shot Me Down)". Jego taneczny, radosny house z pewnością rozbuja całą publiczność festiwalu.
Wszystkie komentarze