Rewitalizacja zabytkowych i zdegradowanych dzielnic budzi dziś sprzeczne emocje. Bywa utożsamiana z gentryfikacją – całkowitą zmianą charakteru danego miejsca, połączoną z przymusową wyprowadzką gorzej sytuowanych mieszkańców. W skrajnych przypadkach jawi się jako konieczność wyboru między dżumą a cholerą – albo sztuczny i drogi twór wyrosły na historycznej tkance, albo rozsypujące się budynki i zaniedbane kwartały, w które strach się zapuszczać. Jednak wypada przypomnieć, że rewitalizacja wcale nie musi być spełnieniem się ponurej wizji, jej bilans może być pozytywny. Pod warunkiem że podejdzie się do niej w niestandardowy sposób.

12 przykazań łagodnej miejskiej odnowy

Berlin Zachodni, koniec lat 70. Wśród mieszkańców dzielnicy Kreuzberg, jednej z najuboższych w tej części miasta, odciętej z trzech stron murem, pełnej starych, nieremontowanych od dawna kamienic, narasta złość i obawa. Powodem jest hasło: „Miejska odnowa”, podnoszone od jakiegoś czasu przez władze. Ze względu na niskie, regulowane przez miasto czynsze, lichy stan budynków i peryferyjność dzielnica od dawna przyciąga zwolenników alternatywnego stylu życia – niezamożną, lewicowo lub anarchistycznie zorientowaną młodzież, artystów spoza głównego nurtu, nieśmierdzących groszem, oraz rozmaitych emigrantów przyjeżdżających za pracą do Niemiec, których nie stać na mieszkanie w lepszych warunkach. Inwestorzy omijają zaś ten teren szerokim łukiem. Lokalna społeczność, która wytworzyła się w tym specyficznym miejscu, a zwłaszcza w rejonie określanym jako SO36 (od starego kodu pocztowego, w którym SO oznacza Sud-Ost, czyli południowo-wschodnią część dzielnicy), nie chce zmian.
Wybrali Kreuzberg świadomie i jest im tu dobrze. Na wieść o miejskich planach anarchiści zajmują blisko 70 kamienic przeznaczonych do wyburzenia. Przekształcają je w squaty i zaczynają się samoorganizować. W innym czasie i w innym miejscu dalszy ciąg byłby pewnie taki: na miejsce wkracza policja i po kilku starciach mimo protestów usuwa nielegalnych lokatorów, burząc starą zabudowę i zastępując ją czymś znacznie atrakcyjniejszym, co pozwoli przyciągnąć do dzielnicy lepiej sytuowanych mieszczan. W ówczesnym zachodnioberlińskim planie rewitalizacji chodzi przecież o to, by zatrzymać obserwowaną od dekady ucieczkę klasy średniej na zielone przedmieścia i przywrócić blask staremu centrum miasta (w tym konkretnym przypadku obszarom w pobliżu dawnego centrum).
Jednak na Kreuzbergu sprawy nieoczekiwanie zmieniły bieg. Inicjatywę przejmują architekci i urbaniści, organizatorzy Międzynarodowej Wystawy Budownictwa (Internationale Bauausstellung – w skrócie IBA), która jest częścią programu odnowy dzielnic Berlina Zachodniego. Zaczynają dyskutować z miejscowymi nad rozwiązaniami, które by im bardziej odpowiadały, pełniąc funkcję integratora. Powstaje specjalna jednostka, która nadzoruje proces z ramienia mieszkańców.

Rezultatem tych ustaleń, prowadzonych za przyzwoleniem władz, jest dokument bez precedensu – 12 przykazań łagodnej miejskiej odnowy („Behutsame Stadterneuerung”), wypracowanych podczas niezliczonych spotkań z miejscowymi.

To przełom w podejściu do rewitalizacji. Pierwsze przykazanie głosi, że powinna przebiegać od początku do końca z udziałem lokalnej społeczności – zarówno mieszkańców, jak i przedsiębiorców, począwszy od etapu planowania. Dopóki miejscowi nie wyrażą zgody na poszczególne kroki tego procesu, planistom nie wolno przystąpić do akcji.

Trzeci punkt ustaleń podkreśla, że należy zachować jedyny w swoim rodzaju charakter Kreuzbergu, jednocześnie dbając o bieżące utrzymanie i naprawę kamienic, co pozwoli odbudować nadszarpniętą reputację zdegradowanych dzielnic. Z drugiej strony lokalsi dopuszczają zmiany w zagospodarowaniu terenu prowadzące do stawiania nowych domów, pod warunkiem że będą prowadzone rozważnie, wyburzeń będzie niewiele, a równolegle ze stopniową odnową kamienic ma postępować naprawa budynków wykorzystywanych na cele publiczne, parków oraz innych wspólnych przestrzeni. W miejscu budynków, których nie uda się uratować, powstaną zieleńce dostępne dla wszystkich. I – co równie istotne – by to wszystko przeprowadzić, zakłada się konieczność tworzenia nowych form organizacyjnych, jak kooperatywy, stowarzyszenia czy spółdzielnie. Dodatkowo określono też zasady krytycznej rekonstrukcji, która miała odwoływać się do pamięci miasta. Założono, że architektura nowo powstających domów ma bazować na analizie wyglądu zachowanych obiektów w sąsiedztwie – nawiązując do nich nie tylko zewnętrznie, ale również wyglądem klatek schodowych i rozkładem mieszkań.

Niektórzy do dziś określają ten zestaw jako zbiór pobożnych życzeń lub radykalną utopię, lecz ku zdumieniu sceptyków istnieje miejsce, w którym zadziałał – i jest nim właśnie Kreuzberg. Budynki przekazane wówczas przez urzędników tym wspólnotom mieszkańców, które zobowiązały się działać legalnie we współpracy z miastem, funkcjonują w takiej formie do dziś. Wypracowane zasady partycypacji oficjalnie włączono do procedur planistycznych. Programu łagodnej miejskiej odnowy nie udało się jednak zastosować w innych dzielnicach, a potem runął mur i w połączonym mieście zaczęły obowiązywać zupełnie inne reguły. Ale dziś trudno uwierzyć, że ten słynny, wzorcowy dokument powstał prawie trzy dekady temu w tym samym Berlinie, który teraz poniewczasie boryka się z gentryfikacją.

Fragment terenu byłego lotniska Tempelhof przeznaczony na miejsce do grillowania, Neukölln, Berlin
Fragment terenu byłego lotniska Tempelhof przeznaczony na miejsce do grillowania, Neukölln, Berlin Fot. DIOMEDIA

Spojrzenie od wewnątrz

„Żadna śródmiejska dzielnica nie jest bezpieczna” – twierdzi Andrej Holm, jeden z najbardziej rozpoznawalnych berlińskich socjologów miasta (w ubiegłym roku stało się o nim głośno z innego powodu – ujawnionej przez media współpracy ze Stasi, co zmusiło naukowca do ustąpienia ze stanowiska sekretarza stanu odpowiedzialnego za budownictwo, na które desygnowała go lewica). Gdy idzie o rewitalizację, Holm jest jednak pesymistą – przed gentryfikacją nie ma ucieczki.
Czy rzeczywiście jedno musi płynnie przejść w drugie? Przykład Kreuzbergu z lat 70. pokazuje przecież wyraźnie różnicę, którą urbanista Krzysztof Nawratek w książce „Miasto jako idea polityczna” definiuje następująco: „Rzeczywista rewitalizacja dzielnicy ma przynieść przede wszystkim poprawę warunków życia i statusu zamieszkującej ją społeczności”. Gentryfikacja natomiast to efekt działań zewnętrznych, zainicjowanych przez siły z zewnątrz – urzędników lub inwestorów – i narzucony z góry, z pominięciem mieszkańców, którzy dowiadują się o już istniejących, a czasem nawet skierowanych do realizacji planach. Zgodnie z takim podejściem, początkowo przyjmowanym bezkrytycznie przez wiele władz lokalnych w Polsce, liczy się tylko efekt zewnętrzny. Stare rejony miasta mają się przeobrazić w klejnocik, którym będzie można się pochwalić – kiedyś było tu brzydko, szaro i śmierdząco, teraz jest europejsko. Tyle że przy takim podejściu wychodzi zarazem drogo i sztucznie. Nie ma zrewitalizowanej dzielnicy, jest dzielnica zupełnie nowa, która wyssała ze starej wszystko, co pozwoli jej następczyni zaprezentować się w folderze reklamowym zachęcającym przyszłych, dobrze sytuowanych lokatorów do inwestycji. Gentryfikacja nie naprawia miasta, którego istotą jest różnorodność, bo ją niszczy. Nie rozwiązuje też problemów, bo bieda wędruje nadal w miejskich granicach, przenosząc się tam, gdzie chwilowo nikomu nie przeszkadza, znika z widoku, by nie razić nowych mieszkańców i turystów.

Łagodna miejska rewitalizacja opiera się na perspektywie z wewnątrz. Nie jest sztywnym scenariuszem rozpisanym od początku do końca za biurkami urzędników, wręcz przeciwnie, wpisana jest w nią nieprzewidywalność i dynamika.

Czasem inicjują ją same władze, włączając lokalnych mieszkańców, firmy i organizacje działające na danym terenie, zwykle jednak jest owocem pomysłów oddolnych grup reagujących na nieuzgodnione z nimi działania władz. Tok myślenia jest podobny jak na Kreuzbergu w latach 70. i służy temu, co w oczach pesymistów, wskazujących na rozliczne przykłady rewitalizacji owocującej gentryfikacją, zakrawa na próbę pogodzenia ognia z wodą, czyli umożliwienie rozwoju historycznym dzielnicom przy jednoczesnym zachowaniu ich tożsamości oraz uszanowaniu miejscowej kultury.

Co ciekawe, najbardziej taka praca wre dziś po drugiej stronie Atlantyku. O sukcesie można już mówić w przypadku Melrose Commons – południowej, owianej złą sławą części nowojorskiej dzielnicy Bronx. Popadła w ruinę i zaczęła się wyludniać, więc władze miasta już w latach 80. postulowały zmianę jej charakteru – wyburzenie dotychczasowej zabudowy i zastąpienie jej nową. Gdy światło dzienne ujrzał wreszcie konkretny plan, największym zaskoczeniem okazał się dla dotychczasowych mieszkańców, których nikt nie zapytał o zdanie. Gorące dyskusje na ulicach przerodziły się w grupę pod nazwą Nos Quedamos (Zostajemy), która w zorganizowany sposób wymusiła na urzędnikach zmianę już przygotowanej koncepcji rewitalizacji. Nie skończyło się jednak na jej odrzuceniu. Mieszkańcy nie byli przeciwni zmianom, też woleli, żeby dookoła nich zrobiło się czyściej i bezpieczniej, ale uważali, że rozwiązania, które wymyślili miejscy planiści, idą w złym kierunku. Przy pomocy architekta z lokalnego biura, który zaangażował się w prace, nadając im profesjonalny sznyt, zaproponowali alternatywę.
Po sześciomiesięcznych dyskusjach udało im się przekonać władze do zaakceptowania projektu, który uwzględnia potrzeby miejscowych i kulturowe dziedzictwo obszaru objętego rewitalizacją. Jednym z jego elementów było wybudowanie 2 tys. niedrogich mieszkań – dotychczasowym lokatorom zależało bowiem na tym, by rewitalizacja przebiegła bez przesiedleń, choćby tymczasowych. Sklepy i punkty usługowe też miały zostać. Plan zakładał również, że gęstość zabudowy będzie nadal adekwatna do skali społeczności zamieszkującej Melrose Commons, z poszanowaniem dotychczasowej siatki ulic, a nawet modeli poruszania się po okolicy. Część miejsc pod działalność komercyjną w nowych budynkach przeznaczono w pierwszej kolejności dla osób z sąsiedztwa, które chciałyby skorzystać z możliwości otwarcia tu własnych biznesów.
Miejscowi biorą czynny udział w realizacji przedsięwzięcia – Nos Quedamos przekształciło się z nieformalnej grupy w organizację, by stać się lepszym partnerem dla władz, a następnie wypączkowały z niej dwie mieszkaniowe spółdzielnie. Choć po drodze nie obyło się bez wstrząsów (szefową organizacji zdymisjonowano i postawiono przed sądem, gdy wyszło na jaw, że roztrwoniła jej budżet na prywatne potrzeby), przeobrażenia w tej części Bronksu uchodzą za modelowy przykład nowoczesnej, konsekwentnie przeprowadzonej miejskiej odnowy. „Nos Quedamos postrzega ją nie tylko jako fizyczną regenerację, ale proces, który uwzględni społeczno-ekonomiczne i środowiskowe warunki danego miejsca. Naszym celem jest rozwinięcie efektywnej gospodarczo, zrównoważonej i zdrowej społeczności” – piszą sprawcy tych przemian na swojej stronie internetowej.

Zatrzymać i zaktywizować

Rewitalizację planowaną odgórnie, skutkującą niemal całkowitą wymianą społeczną w przeobrażanych dzielnicach, jak na krakowskim Kazimierzu czy poznańskiej Śródce, podpierano następującą logiką: zmniejszając koncentrację w jednym rejonie niezamożnych, stwarzających problemy lokatorów, nierzadko będących stałymi klientami pomocy społecznej, w istocie działa się na ich korzyść, bo wyciąga z getta i poprawia warunki życia, a dodatkowym pożytkiem ze zmiany jest większe zróżnicowanie społeczności dzielnicy. Zwolennicy miękkiego, oddolnego podejścia rozumują inaczej: skoro bazujemy na tym, co ma do zaoferowania konkretny kawałek miasta, i wzmacniamy związane z nim wartości, nie da się pominąć żyjących tutaj ludzi, którym miejsce zawdzięcza swój koloryt. Zamiast przesiedlać ich pod pretekstem pomocy, trzeba więc zrobić wszystko, by zostali tam, gdzie są. Zostawić tych wszystkich ludzi na zasiłku, niezamożnych, stwarzających problemy? – ambitny urzędnik łapie się w tej chwili za głowę, już widząc w wyobraźni, jak lokatorzy socjalni odstraszają miłośników starej architektury i „prawdziwego miejskiego klimatu”, którzy po odnowieniu dzielnicy byliby skłonni zaryzykować przeprowadzkę.
A gdyby tak zaufać miejscowym, nawet wykluczonym społecznie, i zamiast ryby w postaci nowych mieszkań z dala od rejonu, w którym spędzili życie, zaoferować im wędkę, na przykład stwarzając możliwości zarobku na miejscu? Dzięki temu niejeden sąsiad uchodzący za kłopotliwego włączy się do współpracy na rzecz poprawy wyglądu dzielnicy i jej infrastruktury, z której korzystają przecież w pierwszej kolejności on sam i jego bliscy. Tym sposobem można osiągnąć te same, uniwersalne cele miejskiej odnowy – zmniejszy się koncentracja ubóstwa, przestępczość, poprawią bezpieczeństwo i estetyka okolicy.
Lokalna społeczność może się obawiać zmian wykoncypowanych przez architektów i urzędników, jednak nie zawsze wie, co i jak robić, by bronić swoich praw. Brakuje jej wzorców, pieniędzy, nie wie, jak się zorganizować, tworzyć plany. Wówczas przydaje się wyspecjalizowany podmiot, który zrobi to dla niej za darmo, jak Focused Community Strategies, fundusz non profit, który działa w Atlancie od końca lat 70., inwestując w tak zwanych zdegradowanych dzielnicach. Szkoli mieszkańców, pomaga im tworzyć projekty taniego budownictwa, założyć własne firmy odpowiadające na potrzeby sąsiadów, które mogą działać lokalnie.
By uniknąć wysiedleń w dzielnicach przeznaczonych do odnowy, trzeba najpierw budować, a dopiero potem burzyć. Oddolne ruchy wyznające podobną filozofię działają na całym świecie. Wzorców jest wiele – od spółdzielni, takich jak nowozelandzki związek Penn South, przez społecznościowe fundusze powiernicze, jak Boston Dudley Street Neighbourhood Initiative, po stowarzyszenia mieszkaniowe.
Przy okazji rehabilituje się ideę budownictwa społecznego finansowanego z budżetu, które – jak przekonują jego zwolennicy – nie zasłużyło na złą opinię i ma przed sobą przyszłość, tylko trzeba wyciągnąć wnioski z popełnionych we wcześniejszych dekadach błędów. Czyli jeśli zapewni się mieszkańcom tani dach nad głową, muszą mieć również poczucie, że w razie potrzeby nie zabraknie środków, by o niego dbać. Mieszkańcy, zrzeszeni w różnego rodzaju kooperatywy, pod okiem ekspertów opracowują projekty niedrogich i ogólnodostępnych mieszkań, z których część zwykle przeznaczona jest na wynajem. Liczą się szczegóły, jak metraż – jeśli będzie spory, z podziałem na kilka osobnych pomieszczeń, jest większa szansa, że z oferty skorzystają wielodzietne rodziny z okolicy.
Berlińskim owocem takiego podejścia jest Wohnregal, czyli dosłownie: regał mieszkalny, eksperymentalny budynek powstały przy Admiralstrasse – również na Kreuzbergu, gdzie tworzono podwaliny nowego myślenia o rewitalizacji. Ucieleśnia model nowego budownictwa w zabytkowych, przekształcanych dzielnicach, które może się stać atrakcyjną alternatywą dla własnego domu na przedmieściach. Składa się z 12 mieszkań ustawionych jedno nad drugim jak półki, które wbudowano w ramy powstałe z prefabrykowanych elementów betonowych i drewna. Ich lokatorzy, również zaangażowani w łagodną miejską odnowę z lat 70., odwołali się do tradycji spółdzielczych. Założona przez nich kooperatywa, do której należą mieszkania, miała okazję zrealizować pierwszy projekt budowlany w takiej formie od czasów II wojny światowej. Jej członkowie uczyli się wszystkiego stopniowo w praktyce, nie tylko zajmując się planowaniem, ale również samodzielnie wznosząc nietypową konstrukcję. Budowa trwała dłużej, niż zakładano, ale przynajmniej każda z dwukondygnacyjnych „jednostek mieszkalnych” ma indywidualny plan piętra – w przeciwieństwie do starych kamienic w sąsiedztwie. Są też energooszczędne, czyniąc z „regału” eksperyment tyleż społeczny, co ekologiczny.

Manewry finansowe

Stacja metra w Neukölln
Stacja metra w Neukölln DIOMEDIA


Druga fala aktywności mieszkańców ruszyła w Berlinie po upadku muru, gdy młodzi ludzie z całego świata zajmowali pustostany we wschodniej części miasta, odnawiali je własnym sumptem i wedle własnych pomysłów, otwierali w nich sklepy, kawiarnie, pracownie. Trzecia – dekadę temu jako reakcja na przeobrażenia miasta niezgodne z duchem 12 przykazań z lat 70. Berliński senat obciął wówczas fundusze na programy mieszkaniowe, a stolica Niemiec, wypromowana na świecie jako stolica luzu, „biedna, ale seksowna”, zaczęła przyciągać przybyszy wystarczająco zasobnych, by pomieszkać sobie w niej rok lub dwa, nie oglądając się na koszty. W ślad za nimi przyszli inwestorzy.
Stare dzielnice, jak Mitte czy Prenzlauer Berg, zaczęły odzyskiwać blask, ale jednocześnie wielu berlińczyków przestało być stać na to, by w nich mieszkać. Tym, którzy rozkręcili modę na Berlin – artystom, studentom – coraz trudniej było w ogóle znaleźć lokum blisko centrum. Mieszkańcy znów wzięli więc sprawy we własne ręce, tworząc grupy budowlane złożone z przyjaciół lub znajomych, wśród których zwykle znalazł się jakiś architekt, proponując i samodzielnie stawiając alternatywne domy w swoich dzielnicach.
Sięgnięto też po inne instrumenty. Neukölln, młodszy brat Kreuzbergu, jeszcze do niedawna raczej odstraszał inwestorów jako zbyt niechlujny i przeludniony: największa liczba migrantów spośród berlińskich dzielnic i podobny rekord, jeśli chodzi o liczbę podopiecznych pomocy społecznej. Jednak gdy berliński rynek mieszkaniowy rozkwitł, rejon okazał się nagle idealnym polem do działania dla deweloperów pod hasłami rewitalizacji. Mieszkańcy wyczuli, co się święci, i lokalny sojusz najemców zaczął szybko zbierać podpisy, by wprowadzić w okolicy tzw. milieuschutz, czyli miejski obszar konserwacji, w którym zakazane są drogie inwestycje. To narzędzie, stosowane w niektórych niemieckich miastach już ponad 40 lat temu, ma zagwarantować, że bardziej atrakcyjne, zabytkowe dzielnice blisko centrum będą nadal żywe i różnorodne, a nie zmienią się w enklawy bogactwa. Tłumaczy się to jako „ochronę środowiska społecznego”. Właściciele nieruchomości położonych na terenie objętym milieuschutz nie mogą przekształcać lokali na wynajem w mieszkania własnościowe, chyba że zaoferują prawo pierwokupu aktualnym najemcom w ciągu siedmiu lat. Uniemożliwia się im też przeprowadzanie kosztownych remontów, by pozbyć się dotychczasowych najemców. Na obszarach chronionych prawem właściciele nie mogą zmieniać planów pięter, łącząc dwa mieszkania w jedno lub dzieląc na kilka, ani używać mieszkań jako domów letnich. W Berlinie istnieje dziś ponad 30 takich rejonów. Ochrona działa, o czym świadczy przypadek mieszkańców dwóch kamienic na Kreuzbergu, którzy byli bliscy wysiedlenia przez luksemburskiego inwestora. Jednak władze okręgowe, powołując się na wspomniane prawo, tymczasowo zabezpieczyły nieruchomości w ramach prawa komunalnego do blokowania sprzedaży, w przypadku gdy lokatorzy zdołają zebrać środki na wykup budynku. Milieuschutz może też działać jako broń obosieczna, gdy w praktyce odwołanie się do niego działa na niekorzyść lokatorów – na przykład sąd blokuje starania nowego właściciela o izolację ścian albo upiększenie dziedzińca.
Władze dzielnic lub miast na świecie wprowadzają coraz więcej podobnych rozwiązań, zwykle pod presją samych mieszkańców, świadomych, że nie wystarczy się zorganizować i stworzyć alternatywny przepis na rewitalizację. Zostawieni samym sobie, prędzej czy później mogą się nie oprzeć spekulacjom w zyskujących na wartości dzielnicach. Możliwości jest sporo, od uchwalania lub zacieśniania przepisów utrzymujących czynsze na dotychczasowym poziomie po zabezpieczanie gruntów przed spekulacjami ze strony inwestorów – w Stanach Zjednoczonych zajmują się tym fundusze powiernicze zarządzane przez miejscową społeczność.

Hamulec czynszowy wprowadził również Berlin. Czynsz określony w umowie z nowym najemcą nie może przekroczyć lokalnej średniej o więcej niż 10 proc.

O tym, że nie opłaca się łamać tego przepisu, przekonał się już pewien właściciel, któremu nakazano zwrócić najemcy setki euro, gdy sąd uznał, że bezprawnie pobierał 7,60 euro za metr kwadratowy zamiast średniej lokalnej 7,16 euro.
Urzędnicy mogą też przeznaczyć większe środki na refundację remontów w dzielnicach zagrożonych gentryfikacją. Zakazywać w nich wielkich, drogich projektów budowlanych w rodzaju osiedla apartamentowców, które skutkują zwykle wyprowadzką gorzej sytuowanych lokatorów z sąsiedztwa, i zamiast tego promować inwestycje małe albo o średniej skali dla użytkowników o mieszanych dochodach.

Inna metoda na utrzymanie charakteru dzielnicy to ochrona najstarszych lokatorów, którzy często sprzedają domy i się wyprowadzają, bo przestaje im wystarczać środków na ich utrzymanie. W odnawianych rejonach wprowadza się więc dla nich obniżkę lub czasowe zwolnienie z podatku od nieruchomości. Takie rozwiązanie przeforsowała rada miejska w Bostonie. Pojawiają się nawet pomysły kuponów stabilizacyjnych dla wieloletnich, uboższych mieszkańców, które zachęcałyby ich do pozostania na miejscu. Metodę marchewki uzupełnia strategia kija. Vancouver w sierpniu ubiegłego roku w reakcji na gwałtowny wzrost cen nieruchomości wprowadził nowy, 15-procentowy podatek dla zagranicznych nabywców domów. W Berlinie dyskutuje się nad reformą kodeksu podatkowego, by obciążyć podatkiem transakcje zakupu udziałów przez jedną spółkę w innej, która jest właścicielem nieruchomości, bo wiele transakcji na tym rynku przebiega właśnie w taki sposób, pozwalając deweloperom minimalizować koszty.

Zwykle twardym finansowym instrumentom towarzyszą też miękkie działania, choćby zachęty dla drobnych przedsiębiorców – rzemieślników, sklepikarzy – by lokowali się na danym terenie, czy dotowanie i promowanie lokalnych imprez wzmacniających tożsamość dzielnicy (jak 48 Stunden Neukölln z udziałem artystów i imigrantów).

Warunkiem koniecznym i wystarczającym, pierwszym krokiem na drodze do dobrej rewitalizacji jest zapraszanie mieszkańców i lokalnych organizacji do rozmów od samego początku i spotykanie się z nimi tak często, jak to możliwe, z pełną świadomością, że tego typu przedsięwzięcia wymagają czasu i wysiłku. Popłacają jednak w długiej perspektywie, gdy dzielnicy udaje się zachować charakter i wyróżnia się ona na tle innych „zrewitalizowanych” miejsc na świecie.

Wypowiedź Andreja Holma pochodzi z wywiadu przeprowadzonego przez Dorotę Groyecką, autorkę książki „Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffe latte”.

———————————————

Specjalny serwis o rewitalizacji

Co oznacza dla Pragi i Targówka siedmioletni plan rewitalizacji? Na co idą pieniądze, co planują władze miasta, czego oczekują mieszkańcy? Rozmawiamy z urzędnikami, ekspertami, mieszkańcami z rewitalizowanych obszarów. Nasz serwis warszawa.wyborcza.pl/rewitalizacjapragi