Gdy w latach 60. w Egipcie budowano Tamę Assuańską na Nilu woda miała zalać ogromne tereny w Egipcie i w sąsiednim Sudanie. Zagrożone zostały liczne zabytki zarówno z czasów starożytnych jak i średniowiecza. Wtedy to do krainy Nubia w Sudanie z misją ratowania zabytków w Farras wyruszyła z Polski ekipa archeologów kierowana przez prof. Kazimierza Michałowskiego. Działała pod patronatem UNESCO. Badała m.in. wzgórze, na którym wznosiła się cytadela. W trakcie rozkopywania wzgórza naukowcy natrafili na pozostałości katedry wczesnochrześcijańskiej, której założenie pochodzi z końca VII wieku. Po kwietniu 1964 r. Farras znalazło się pod wodą. Ze 120 malowideł zdjętych przez ekipę Michałowskiego ponad 60 zgodnie z umową przewieziono do Warszawy. Reszta powędrowała do Muzeum Archeologicznego w Chartumie. Dziś w Muzeum Narodowym zobaczymy częściowo odtworzoną nawę bazyliki w Farras z nałożonymi na ścianach malowidłami. To w pewnym sensie najstarsza świątynia w Polsce. Przypomnijmy, że w czasach gdy nieznani nam nubijscy artyści malowali przepiękny wizerunek św. Anny (dziś jeden z symboli Muzeum Narodowego w Warszawie) o państwie polskim nikomu się jeszcze nie śniło.
- Zebraliśmy jedną z najlepszych kolekcji malarstwa i rzeźby z tego czasu w Europie późnego średniowiecza. Jedną z niewielu, gdzie w jednym miejscu zgromadzono prace reprezentatywne dla różnych regionów północnej Europy - przekonuje prof. Antoni Ziemba. Dominują dzieła sztuki sakralnej, przeznaczone niegdyś dla świątyń, pochodzące z XIV i XV wieku. Znajdziemy tu kamienną Madonnę, która około 1380 r. wyszła spod ręki Parlerów - słynnych budowniczych katedry praskiej jak i wspaniały krucyfiks Michaela Pachera. Z Tyrolu nie jest daleko do Italii. Wystarczy przebyć alpejskie doliny. W 1460 r. był w Padwie. Musiał przejeżdżać przez Mantuę, gdzie poznał dzieła genialnego artysty renesansu Andrei Mantegni. Widział rzeźby Donatella i tysiące innych cudów renesansu. Historycy sztuki zwracają uwagę, że w swojej twórczości łączył elementy sztuki niderlandzkiej i nadreńskiej z dziełami mistrzów włoskich. Krucyfiks z Muzeum Narodowego to dzieło najwyższej klasy. Jest pełen ekspresji. Pod skórą cierpiącego Chrystusa nabrzmiewa krew w żyłach. Widzowie z czasów późnego średniowiecza nieomal fizycznie odczuwali ból patrząc na tę rzeźbę.
Cuda w sztuce średniowiecza są codziennością. Pole zboża wyrasta w ciągu jednej nocy, święci lewitują, groźny jednorożec łagodnie kładzie głowę na kolanach dziewicy, porąbane ciało św. Stanisława cudownie się zrasta, choć nie ożywa, a świat pełen jest aniołów, diabłów i smoków. Ludzie średniowiecza sceny wyobrażane na obrazach traktowali dosłownie. Przyroda była nieokiełznana, zimy były zimne, lata gorące, a gęste lasy roiły się od niebezpieczeństw. Wyroki boskie przynoszące na zmianę urodzaj i morowe powietrze były niezbadane. Wierzono w rozliczne cuda dokonywane przez świętych, tworzono apokryficzne opowieści o życiu codziennym Świętej Rodziny, bano się potworów. W galerii sztuki średniowiecznej odnajdziemy nawiązujące do tej wiary sceny, niekiedy pełne łagodności, kiedy indziej brutalne, ociekające hektolitrami krwi świętych męczenników. Okropieństwa nie były w tamtym czasie czymś znanym tylko z obrazów. Mieszkańcy średniowiecznych miast spotykali się z nimi na co dzień.
Tryptyk Jerozolimski to arcydzieło średniowiecza. Powstał u schyłku XV stulecia. Według jednych uczonych namalowany został w Gdańsku przez przybysza z Niderlandów lub dolnego Renu. Według innych to import stamtąd. Nazwa pochodzi od wyobrażenia Jerozolimy w scenie środkowej. Miasto na obrazie nie przypomina Gdańska czy Antwerpii. To raczej wizja miasta orientalnego, w której nie brak elementów architektury renesansowej - być może znanych artyście z jakiejś podróży na południe od Alp. W ołtarzu sceny z życia Chrystusa są ukazane w sposób symultaniczny. To niejako 'film' czy może nawet 'serial z fabułą', gdzie na jednym skrzydle obok siebie przedstawiane są sceny dziejące się w różnym czasie. I tak oglądamy ucieczkę Św. Rodziny do Egiptu. Siepacze Heroda dokonują w mieście rzezi niewiniątek. Inni ścigają św. Rodzinę. I tu daje znać wiara w cuda. Uciekająca Święta Rodzina mija pole, na którym siane jest zboże. Dojrzewa ono w cudowny sposób w ciągu jednej nocy. Gdy następnego ranka żołnierze z pościgu pytają żeńców, kiedy widzieli uciekających, ci zgodnie z prawdą mówią, że miało to miejsce w dniu gdy na polu wysiewali ziarno. Zmyleni żołnierze zaniechali pościgu.
Ołtarz św. Barbary to dzieło w połowie utracone. Ocalała jego najważniejsza, środkowa część jednak zaginęły boczne skrzydła poliptyku. Przed wojną obraz znajdował się we Wrocławiu. Naukowcy podkreślają, że dzieło to jest jednym z pierwszych przejawów późnogotyckiego realizmu. W większości innych takich dzieł czas ich powstania ustalamy jedynie na podstawie cech stylistycznych, czy zachowanych niekiedy rachunków. W tym przypadku obraz jest datowany. W środkowym skrzydle pod postaciami trzech świętych: św. Barbary z wieżą w dłoniach (to jej atrybut) i towarzyszących jej po bokach św. Feliksa i Adaukta widnieje data 1447. Malarz niejako wykuł ją w kawałku kamienia. Tyle tylko, że cyfry zapisane są w sposób typowy dla XV wieku, Czwórki to pętelki, siódemka też różni się mocno od tej jaką znamy.
Na ołtarzu przedstawiona została historia świętej dziewicy. Niestety po utracie bocznych skrzydeł z całej historii o dość dramatycznym przebiegu ocalały tylko cztery kwatery. W ocalałej scenie wleczenia świętej na śmierć malarz zastosował perspektywę niczym na nowożytnych już obrazach włoskich mistrzów.
We florenckiej galerii Uffizi jest sala, w której wiszą największe arcydzieła Sandro Botticellego. Wyobrażone na nich postaci są tak piękne, że ludzie XXI w. bombardowani codziennie tysiącami najrozmaitszych obrazów stoją i płaczą. Trudno sobie wyobrazić jak wielkie wrażenie dzieła Botticellego wywierały na ludziach przełomu XV i XVI stulecia. Zwłaszcza na tych, którzy przybywali z 'barbarzyńskiej' północy.
Obraz znajdujący się w zbiorach warszawskich to tondo - czyli obraz w kształcie koła. Dość popularny w XVI wiecznej sztuce włoskiej i wielokrotnie powtarzany przez Botticellego. Powstał aż na sześciu sklejonych ze sobą topolowych deskach. Długo był uważany za dzieło warsztatowe o wtórnym charakterze, aż w 1977 r. konserwatorzy zdjęli z niego późniejsze retusze i pociemniałe werniksy konserwatorskie. Niczym spod grubej warstwy makijażu wyłoniło się dzieło wybitne, pełne koloru i tak charakterystycznego dla malarza, osobliwego linearyzmu. Matka Boska prezentuje dzieciątko stojąc pomiędzy św. Janem Chrzcicielem a aniołem. 'Wizja ta - chociaż patetyczna i anarracyjna - nie jest pozbawiona emocjonalnego napięcia' - oceniała Maria Skubiszewska, współautorka katalogu 'Galerii Malarstwa Obcego' z 1979 r.
To bez wątpienia jeden z piękniejszych obrazów w zbiorach polskich pochodzących z połowy XVIII wieku. Francuski malarz stworzył go podczas pobytu w Rzymie, czyli tam gdzie prowadziły ścieżki dziesiątków tysięcy artystów, intelektualistów i szeregowych arystokratów tamtej epoki. Obraz zawiera silne wątki symboliczne kryjąc erotyczne podteksty. Szczegóły wskazują, że wyobrażony na obrazie mężczyzna strojący gitarę jest łowcą ptaków. W warstwie symbolicznej jest kochankiem usidlającym i łowiącym kobiety. W Polsce obraz znalazł się w 1900 r. Wisiał m.in.: w Pałacu Branickich przy Nowym Świecie (zaledwie kilkadziesiąt metrów od dzisiejszej siedziby Muzeum Narodowego) jak i w Wilanowie. W zbiorach Muzeum znajduje się od 1954 r.
Ten ogromny obraz o tematyce historycznej zna chyba każde dziecko w Polsce. Każdy też zna nazwisko jego autora Jana Matejki. O 'Grunwaldzie' było głośno zanim obraz powstał. A plany jego namalowania szczególny entuzjazm wzbudzały w Warszawie cierpiącej pod zaborem rosyjskim.
Pierwszy pokaz publiczny nowego obrazu miał miejsce 28 października 1878 r. w krakowskim Pałacu Wielopolskich na pl. Św. Ducha. Tam też obraz był przez Matejkę wykańczany. Nowe dzieło od razu przyciągnęło tłum, zaś w dniu oficjalnego odsłonięcia obrazu na jego tle prezydent Krakowa wręczył Matejce berło jako symbol panowania w dziedzinie sztuki.
W 490. rocznicę bitwy pod Grunwaldem, Henryk Sienkiewicz przed wiszącym wtedy w Sukiennicach obrazem Jana Matejki publicznie odczytał ostatni rozdział swej nowej powieści 'Krzyżacy'.
Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa obraz po raz pierwszy został ewakuowany. W taborze tysięcy wozów jadących na Wschód z Warszawy trafił do Moskwy. Grunwald rewindykowano w roku 1922. Zawisł na swym dawnym miejscu w Zachęcie. Niemal natychmiast stał się niemym świadkiem jednego z najbardziej dramatycznych momentów w dziejach Polski międzywojennej, kiedy to 16 grudnia 1922 r. w gmachu Zachęty zastrzelony został świeżo wybrany prezydent Gabriel Narutowicz. W 1885 r. doszło do pierwszego zamachu na Bitwę pod Grunwaldem. Młoda kobieta oblała go benzyną i próbowała podpalić. W tym czasie 'sakralizacja obrazu była tak daleko posunięta, że gdy dokonano zamachu, interpretowano ten szaleńczy czyn jako skutek utraty wiary religijnej, wynik działania literatury ateistycznej, idei socjalistycznych, nawet teorii Darwina' - pisała Maria Poprzędzka w szkicu Grunwald i Grunwald. Po raz kolejny do ataku doszło w roku 1928. Tym razem na płótno Matejki rzucił się szaleniec z ciupagą.
Gdy wybuchła druga wojna światowa, dla jej ocalenia życie oddało dwóch muzealników. We wrześniu 1939 r płótno zrolowane dotarło do Lublina. Tymczasem Niemcy wyznaczyli milion marek nagrody za jego odnalezienie. Te poszukiwania trwały by pewnie przez całą okupację gdyby nie działania dezinformacyjne. W polskim serwisie Radia Londyn podano sfingowaną wiadomość, że 'Bitwa pod Grunwaldem' szczęśliwie dotarła na Wyspy Brytyjskie. Tymczasem obraz ukryto w dole pod szopą Taborów Miejskich przy ulicy Elektrycznej. Dotrwał do wyzwolenia Lublina w lipcu 1944 r. Wydobyto go spod ziemi, a jego pełną konserwację w latach 1946-1949 przeprowadził prof. Bohdan Marconi, uważany za jednego z najwybitniejszy ówczesnych konserwatorów w Polsce. Wówczas też powstało nowe, drewniane krosno, na który nabito obraz. Trzy lata spędzone pod ziemią przyniosły ogromne zniszczenie obrazu. Odrestaurowane dzieło nie zawisło już w Zachęcie, ale w Muzeum Narodowym. W tym samym miejscu znajduje się do dziś. Ponownej, gruntownej konserwacji doczekało się w 2010 r.
Ten niewielki obraz to dziś jeden z symboli Muzeum Narodowego w Warszawie. Z Muzeum, gdzie znajdował się od 1928 r. został zrabowany prawdopodobnie przez niemieckiego oficera, który zabrał go na własną rękę w 1944 r. Przez dziesięciolecia uchodził za bezpowrotnie stracony. Wisiał zapewne w domu rabusia. Ostatecznie odnalazł się w 2010 r. w jednym z domów aukcyjnych. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego dwa lata prowadziło pertraktacje dla jego odzyskania. Ostatecznie odkupienie Żydówki pomogła sfinansować Fundacja PZU. Obraz ujmuje znakomitym studium portretowym, ale też porusza niezwykłą czystością barw, przestrzennością, wreszcie światłem zdającym się rozpraszać w powietrzu. W twórczości Gierymskiego taki portret w przybliżeniu nie był czymś częstym. Spójrzmy jeszcze raz na twarz ubogiej handlarki stojącej na wiadukcie Pancera. To pogłębione studium psychologiczne. Budzi ona współczucie, choć przecież codziennie przy warszawskich ulicach mijało się tysiące równie biednych ludzi, których cały kapitał obrotowy mieścił się w jednym koszyku. W tle majaczy wieża kościoła św. Krzyża, bliżej dachy Mariensztatu.
Jak pisała znawczyni twórczości Gierymskiego Ewa Micke-Broniarek podobne realistyczne obrazy Gierymski malował w czasie powrotu do Warszawy w 1880 r. Zaniedbane Stare Miasto, nędza, ubodzy mieszkańcy ubogich dzielnic - nie były to tematy które w ówczesnej Warszawie mogłyby zapewnić dostanie życie artyście. Warszawskie mieszczaństwo preferowało w tym czasie raczej inne malarstwo na szczycie którego stały sceny historyczne ilustrujące wielką przeszłość Polski.
To chyba najsłynniejszy obraz Aleksandra Gierymskiego. Niewyobrażalnie piękny, jedno z najpiękniejszych dzieł malarstwa polskiego drugiej połowy XIX w. Obraz w gruncie rzeczy w sposób niezależny powielający dokonania impresjonizmu, ale też dzieło które kosztowało artystę bardzo wiele. Wbrew utartej opinii nie jest to jedynie fragment obrazu, który miał być trzykrotnie większy. Podczas prowadzonych niedawno prac konserwatorskich odkryto założone brzegi płótna dowodzące, że przynajmniej z dwóch stron nie mogło być ono przycięte. Obraz ten Gierymski poprzedził niezliczonymi studiami i szkicami. Malując dokonał wynalazku. Jest nim światło, które nie jest rozproszone jak w 'Sjeście' lecz intensywne, nie tylko nasycające kolory lokalne, ale wręcz je zmieniające. Malowanie obrazu powtarzał dwa razy. Z pierwszego był ponoć niezadowolony i pociął go na części, które potem uległy rozproszeniu. I tu ujrzymy eleganckie towarzystwo w leniwy, letni dzień. Tyle, że już nie renesansowe jak w sjeście włoskiej a rokokowe. Światło sączy się do altany przez ażurowe ściany. Znawczyni twórczości Gierymskiego Ewa Micke-Broniarek zwraca uwagę, że w tym obrazie Gierymski wyzwala się ze sztywnych zasad akademickich dochodząc do efektów impresjonistycznych.
Powstał w okresie secesji. W epoce monstrualnych kapeluszy, motyli i wielobarwnych kwiatów. Uważany jest jednak nie za dzieło secesji lecz za jedno z największych arcydzieł polskiego symbolizmu. Zarazem jest to obraz bardzo trudny w interpretacji. Głowią się nad nią historycy sztuki. Pogłówmy się i my. Jest w tym obrazie pozorna sielanka. Scena z życia rodzinnego osadzona w barwnym ogrodzie. Matka, dama fine de siecle, po mieszczańsku zadowolona, nagie dziecko, służąca w ludowym stroju. Sielankę burzy wielobarwna ważka. Ogromna niczym napromieniowane owady mutanty ze współczesnych horrorów. Ważka drapieżna i zgodnie z kanonami sztuki dekoracyjnej przełomu XIX i XX w. bezbrzeżnie piękna - może być traktowana jak memento. Anioł śmierci. W początku XX wieku żadna kobieta, żaden ojciec rodziny nie mógł być pewien losu swego potomstwa. Czas pędził do przodu. W niebo unosiły się aeroplany, noc rozświetlały lampy elektryczne, na majówkę pod miasto można było już dojechać tramwajem, ale życie ludzie wciąż było kruche jak sto czy dwieście lat wcześniej. Zwykły poród pierwszego dziecka to nadal była loteria. Gruźlica, wiele banalnych dziś chorób pomimo wielkiego postępu w medycynie nadal było wyrokiem śmierci.
Tym autobusem jadą wszyscy: I urzędnik bez głowy oraz bez własnej woli, matka z dzieckiem, naga i bezradna. Czy umęczona? Być może? W tłoku zakochani stoją obok ludzi nienawistnych. Jest baba ze wsi szmuglująca żywność jak za okupacji, i narodowy, polski pijaczyna w formie butelki ze spirytusem z narzuconą na nią sukmaną, czapką krakuską i z kosą w ręku. Ot narodowo-ludowy symbol kosyniera spod Racławic. Ale co to za bohater? Zamroczony wódką, pijany, cuchnący. Prawdziwy Polak. Jest i elegancik z morskiej pianki i utytłany robol. Są potwory jak z obrazów Hieronimuscha Bosha, rakieta, karaluch, wielka mucha i Stalin. Obraz powstał już po październiku 1956 r., ale Stalin wciąż siedział wielu ludziom w głowach, tak jak siedzi z tyłu autobusu. Zresztą w tym czasie władza odbierała krok po kroku zdobycze października. Linke od czasów przedwojennych wrażliwy na niesprawiedliwość, hipokryzję musiał czuć się mocno sfrustrowany.
Obraz jest niezwykły. Jak pisał Stanisław K. Stopczyk w książce 'Malarstwo Polskie od realizmu do abstrakcjonizmu' - 'Linke tuż po wojnie znalazł się wobec całego niemal środowiska plastycznego na pozycjach outsidera, ale zarazem poniekąd maga i czarodzieja, bowiem odruchy sprzeciwu jaki wywoływała jego sztuka przynajmniej równoważył podziw dla jego sprawności rysunkowej i niezwykłej, wręcz surrealistycznej wyobraźni' - czytamy. Autobus wręcz nurza się w surrealistycznej metaforyce. Jest jak obraz ze koszmarnego snu szaleńca.
Tytułowy autobus to warszawski chausson. Już w 1947 r. sprowadzono z Francji 28 pierwszych autobusów tej marki. Na wiele lat miały stać się jedynymi autobusami miejskimi w stolicy. Miasto kupowało je w kolejnych partiach aż do 1959 r. By zrozumieć głębie metafory zawartej w obrazie artysty trzeba wiedzieć czym był autobus, czy tramwaj w Warszawie przełomu lat 50. i 60. To miejsce do nieprzytomności zatłoczone. W tłoku, smrodzie ujawniały się złe strony ludzkiej natury. Kłótliwość, brak życzliwości, zwykłe chamstwo. Jak podkreślają badacze 'Autobus' Linkego to wyraz jego pesymistycznego spojrzenia na ówczesne społeczeństwo.
Wszystkie komentarze