By porozmawiać o zmieniającej się, rewitalizowanej Pradze, z socjologiem dr. Pawłem Możdżyńskim spotykam się na pl. Hallera, blisko domu, w którym mieszka. Stąd wyruszamy na długi praski spacer.
Dr hab. Paweł Możdżyński, Instytut Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego: Widzi pan tę ścieżkę? Ona kiedyś szła inaczej, tak jak ten chodnik wyłożony płytami, potem skręcała, ale właśnie tam ustawiono ławkę, która przegrodziła drogę, więc obok powstał przedept.
Wojciech Tymowski: I to jest ta ścieżka.
- Tak, ludzie jej potrzebują. Jest taka pokusa u architektów, żeby zmieniać zachowania ludzi przez bariery architektoniczne, tworzenie architektury wykluczającej. Jednak przestrzeń miasta powinna być dopasowana do potrzeb ludzi. Powinno się rozmawiać nie tylko z ekspertami, lecz także z mieszkańcami i obserwować ich praktyki, by wiedzieć, co jest potrzebne w danym miejscu. Tu, gdzie stoimy, układ chodników niekoniecznie pasuje do praktyk mieszkańców.
Pan mieszka tuż obok.
- Tak.
Z urodzenia czy z wyboru?
- Z wyboru. Stąd jest blisko do centrum, uniwersytetu. Mieszka się tu bardzo dobrze. Jest budownictwo z lat 50., które lubię. Budynki przy pl. Hallera są obłożone kamieniem, z tyłu, gdzie mieszkam, nie są tak wystawne, ale też wygodne. Mieszkania są w nich dość wysokie. Powstały, zanim zaczął działać normatyw gomułkowski.
Przestrzeń wokół też jest wygodna. Tutejszy układ urbanistyczny zaplanowano w socrealizmie, kiedy kontynuowano pewne dobre praktyki modernistyczne. Modernizm stawiał na piedestale planowanie. Życie miało być zaplanowane, tak samo architektura i miasto. Ta część Nowej Pragi ma kształt takiego miasta. Tu wszystko jest - szkoły, przedszkola, przychodnia.
Jak długo pan tu mieszka?
- 12 lat. Właśnie dochodzimy do mojego domu. Tu jest podwórko - otwarte, ale ograniczone budynkami, można wypuścić dziecko i się nie bać. To była niegdyś niebezpieczna dzielnica. Teraz jest bardzo bezpieczna.
A w kategoriach estetycznych?
- To jedno z ładniejszych miejsc w Warszawie. Jest tu dużo zieleni. Widać wpływ modernizmu, czyli tego, co w socrealizmie było najlepsze. Mam z tym pewnego rodzaju dysonans moralny, bo wiem przecież, co się działo w latach 50. w Polsce, że nie był to dobry czas dla kraju i społeczeństwa.
Ale jesteśmy teraz na ul. Skoczylasa. Proszę zauważyć, jak dobrze jest zaprojektowana kamienica, która łączy zasady funkcjonowania domu i przestrzeni usługowej, gdzie jest biblioteka im ks. Twardowskiego. Korzystamy z niej i ja, i moje dziecko. Przestrzeń w okolicach pl. Hallera funkcjonuje nieźle, choć mogłaby lepiej.
A co tu się zmienia?
- Okolica przechodzi gruntowną zmianę, właściwie gentryfikację. Ja też jestem gentryfikatorem, takich ludzi jak ja nazywa się nieraz „spadochroniarzami”. Przyjechałem z innej części Warszawy i razem z podobnymi osobami wnieśliśmy inne praktyki społeczne. I - chcąc nie chcąc - zmieniamy kształt dzielnicy. Co ma swoją jasną i ciemną stronę. Ciemna jest taka, że im więcej „spadochroniarzy”, tym wyższe czynsze i mniej ludzi stać tutaj na mieszkania. Zmienia się więc skład osobowy.
Okolica przechodzi gruntowną zmianę, właściwie gentryfikację. Ja też jestem gentryfikatorem, takich ludzi jak ja nazywa się nieraz „spadochroniarzami”.
Proszę spojrzeć, znów weszliśmy na pl. Hallera, to jeden z przykładów tego, że rewitalizacja idzie opornie. Tu miał być bar mleczny. Od wielu lat jest pustostan. Bo mieszkańcy nie chcą żadnych usług typu bary, mają stereotypowe wyobrażenia na temat barów z alkoholem, więc boją się każdego baru jako miejsca potencjalnie uciążliwego.
Pan się nie boi?
- Nie. Mówimy tu o skomplikowanym problemie. Zmiana przestrzeni czy rewitalizacja nie może się odbyć bezkonfliktowo. Tylko że rolą władzy publicznej jest mediowanie między różnymi grupami mieszkańców. Władza w Polsce jeszcze do tego nie dorosła.
O, tu znów mijamy pustostan.
Co tu było?
- Sklep meblowy. Potem w jego części sieciowa piekarnia.
A to kolejny pustostan po sklepie monopolowym. Długo się utrzymywał, choć mieszkańcy go nie chcieli.
Dochodzimy do Dąbrowszczaków. Tu lokale zajęte. Największy najemca - bank.
- Powstała tu też niedawno klubokawiarnia dla rodzin z małymi dziećmi. Takich miejsc na Pradze brakuje. Kiedy nasze dziecko było małe, nie było gdzie z nim pójść, usiąść na kawę, żeby ono się w tym czasie bawiło. Dziś jest kilka takich miejsc.
Bo dla „spadochroniarzy” wychodzenie z dzieckiem na kawę jest chyba pilniejszą potrzebą niż dla miejscowych.
- Zgadza się. Często „spadochroniarze” są przedstawicielami wolnych zawodów, mogą iść z dziećmi i z laptopem do kawiarni i wykonywać drobne prace zawodowe.
O, gdybyśmy poszli do ul. Brechta i dalej, to minęlibyśmy jeszcze przedszkole i filię szkoły.
Pana dziecko chodzi do publicznej szkoły?
- Tak, tego chcieliśmy. Szkoła jest blisko, poza tym nie byłbym w stanie płacić za prywatną. Dobrze trafiłem, tu są dzieci z różnych klas społecznych i to mi odpowiada. Chodzi o to, żeby styl życia mojego dziecka nie odbiegał zbytnio od stylu życia jego rówieśników z okolicy. Bo z pewnej perspektywy i tak jesteśmy dziwakami jak na społeczeństwo polskie. Syn jest jedynym dzieckiem w klasie, które nie chodzi na religię. Ale nie ma raczej z tego powodu problemów ze strony rówieśników. Generalnie tu jest bardzo dobra dyrekcja i nauczyciele są sensowni, a rodzice - sensowni w większości.
Dochodzimy do ul. 11 Listopada, czyli architektonicznie starej części Pragi.
- Idziemy na podwórko, gdzie działało i działa kilka ważnych klubów.
Swój złoty okres miały osiem-dziesięć lat temu. Dziś są tu: Skład Butelek, Hydrozagadka, Chmury, obok Teatr Academia i pracownie plastyczne. I hostel. To podwórko jest przykładem rewitalizacji oddolnej. Na początku była zwalczana albo traktowana z obojętnością, później została wpisana w plany rewitalizacji miasta.
Stąd już blisko do miejsca, w którym robiłem badania.
Przy Strzeleckiej, na podwórku, gdzie artystka Iza Rutkowska ustawiła w zeszłym roku wielkiego sztucznego jamnika. Miał ocieplić surową przestrzeń, sprzyjać kontaktom.
- Właśnie stajemy przed tym podwórkiem, na którym był jamnik. Teraz lepiej to wygląda, choć na środku wciąż jest błoto, ale teren został uprzątnięty. Myślę, że to skutek akcji „Jamnik”, nagłośnienia sprawy, zaangażowania mieszkańców, szczególnie kilku miejscowych liderek.
Teraz w rogu podwórza jest jeszcze plac zabaw, nielegalny, stworzony przez kilka tutejszych kobiet, które stwierdziły, że mają dosyć syfu wokół. Stoczyły walkę z innymi mieszkańcami, którym plac przeszkadzał, bo uszczuplił teren na parkowanie samochodów. Początkowo też ZGN się wkurzył, stwierdził, że to samowola, i nawet chciał to zniszczyć, jednak mu się nie udało.
Przy jamniku prowadziłem badania wśród mieszkańców.
Co pokazały?
- Z jednej strony, dużą solidarność rdzennych prażan, z drugiej - duże skonfliktowanie, z trzeciej - bezradność i brak umiejętności radzenia sobie w relacjach z urzędami. Także zmęczenie rewitalizacją i akcjami typu: fundacja wygrywa grant, przychodzą na dwa miesiące, coś robią, odchodzą i nikt z tego nic nie ma. Jednak to właśnie takie akcje zrobiły ferment. Niektóre osoby postanowiły same działać.
A teraz wchodzimy na Stalową.
Od tych, którzy się tu wprowadzili, słyszałem, że to najładniejsza ulica w Warszawie.
- To jedna z takich bardziej gentryfikujących się ulic. Mieszka tu już wielu naukowców, aktywistów, artystów, urzędników. Jest to też o wiele bardziej problemowy pod względem społecznym kwartał Pragi niż okolice pl. Hallera.
Nie ma w gentryfikacji tylko dobrze, choć bywa tylko źle.
A teraz jesteśmy na ul. Inżynierskiej. To tu w latach 90. powstały pierwsze pracownie artystów. Miałem taką pamiętną sytuację, gdy się sprowadziłem. Szedłem z żoną, trzymaliśmy się za ręce, a tu kilkunastu młodych w dresach siedzi z groźnymi psami i patrzy na nas. Wychwyciłem ich wzrok, przestraszyłem się, ale pomyślałem: cóż, idziemy. I wtedy jeden z nich mówi: „Miło na was popatrzeć, widać, że się kochacie”.
To przykład, jak krzywdzące są stereotypy na temat Pragi. Choć może w innej sytuacji ci chłopcy mogliby być groźni.
A tu jest szyld Nizio. Czy pan, kiedy widzi tutaj szyld znanego studia projektowego, to myśli, że to gentryfikacja?
- Oczywiście.
To źle?
- I dobrze, i źle. Nie ma w gentryfikacji tylko dobrze, choć bywa tylko źle. Tu był Sen Pszczoły, pracownie, które spłonęły. Jeszcze jeden klub chyba został.
Teraz skręcamy w Wileńską. Jest tu kilka knajp, m.in. 4 Pokoje, Sklep Mięsny, w którym spotykają się różne grupy społeczne. Odbywają się działania w ramach planu rewitalizacji, ale jak dotąd niewiele się tu zmienia.
Jakie ma pan oczekiwania wobec tego planu?
- Jako socjolog jestem fatalistą. Generalnie rewitalizacja wiąże się z gentryfikacją, wyparciem biednych. Przyjdą bogaci. Ten proces można zminimalizować, zrobić zabezpieczenia socjalne. Zapewnić miększe lub twardsze lądowanie osobom, które zostaną wyparte.
Czy zawsze musi zwyciężyć to, co jest nieplanowane, czyli gentryfikacja, a nie zaplanowana rewitalizacja?
- Część gentryfikacji musi nastąpić, bo gentryfikacja jest uszlachetnieniem przestrzeni. W tych procesach wygrywa władza pieniądza, władza polityczna, władza społeczna. Ci, którzy będą mieli kapitały ekonomiczne i kulturowe, zwyciężą, inni będą ofiarami.
Ale jeśli będzie tak, jak zapowiada ratusz - zostaną wyremontowane kamienice, ich lokatorzy wrócą tu po remontach?
- Nie wszyscy wrócą.
Zachowuję sceptycyzm nie bez powodu. Wiem, że w Warszawie zbyt często wychodzi inaczej niż w planach.
Władze miasta przekonują, że nie wróci znikomy procent mieszkańców – i oni zostaną tam, gdzie będą przekwaterowani na czas remontów.
- Wiem, że takie są zapowiedzi, ale to się dopiero okaże. Zależy też, do jakich lokali zostaną przeprowadzeni i czy dla wszystkich wystarczy dobrze wyposażonych mieszkań. Ludzie boją się tych przeprowadzek.
Zachowuję sceptycyzm nie bez powodu. Wiem, że w Warszawie zbyt często wychodzi inaczej niż w planach.
Doszliśmy do pl. Wileńskiego. Władze obiecywały, że po wybudowaniu metra powstanie tu wspaniałe miejsce, a jest gorzej, niż było. Miał być plac, jest zaś węzeł komunikacyjny, wszystko jest tu podporządkowane ruchowi kołowemu. Poza tym ta przestrzeń była uładzona pod względem architektonicznym, a teraz - proszę zobaczyć - ile jest wiat, tzw. motyli, jak są agresywne, jaki wprowadzają chaos.
Kolejna rzecz: poruszanie się w tej przestrzeni, przez to skrzyżowanie jest trudniejsze niż przed budową metra, przejście na pasach jest węższe, na chodniku stanęło wyjście z metra, które ogranicza miejsce. A tu jest wspólny pas dla rowerów i pieszych, dodatkowo wystawiane są stragany. W godzinach szczytu panuje wielki tłok. Jest jeszcze nieużywane przejście podziemne, niezasypane, którego wejścia też blokują przepływ ludzi. Wszyscy sobie tu przeszkadzają. I jeszcze ścieżka rowerowa. Fragment - kilkaset metrów - jest dobry, ale już ten między Wileńską a al. „Solidarności” - fatalny.
Bo tam chodnikiem się jedzie.
- Jedzie się chodnikiem i wszyscy na chodniku są zdenerwowani. Wiem, że to nie w związku z obecnie realizowanym programem rewitalizacji, ale to rezultat miejskiego projektowania. I jeszcze centrum handlowe, które odsunęło w tył dworzec kolejowy. Bezpośredniego połączenie między metrem a dworcem nie wybudowano, choć stacja nazywa się Dworzec Wileński.
Lubię Pragę, doceniam metro, ale jest tu wiele rzeczy robionych na zasadzie pendolinizacji, czyli modernizacji na wzór zachodni, lecz wybiórczy. Są przyjmowane pewne fragmenty świata zachodniego, wpasowywane w nieodpowiedni kontekst. Kupiliśmy pociągi Pendolino, które nie mogą jeździć tak szybko jak w innych krajach, bo nie ma u nas odpowiednich torów. Budowa metra miała w centrum Pragi dużo zmienić na lepsze, a proszę spojrzeć, jak wygląda ta ulica.
Targowa. Za mało się zmieniła?
- To też jest przykład pendolinizacji. Tu, gdzie idziemy, na mapie jest ścieżka rowerowa, a de facto jej nie ma. Mamy chodnik pieszo-rowerowy. Trudno tędy i jeździć, i chodzić. A teraz mijamy Centrum Kreatywności. Może kiedyś powstanie z tego dobre, żywe miejsce, na razie jest martwe, wpisuje się tylko w pewien fetysz - strategię miasta kreatywnego, otwartego dla start-upów czy artystów.
Tu, tak samo jak w Soho na Kamionku, artyści, także naukowcy odgrywają rolę pożytecznych idiotów. Niestety, ja też. Jesteśmy częścią pewnych procesów, nad którymi nie panujemy.
A jaką rolę odgrywają artyści w przemianach Pragi?
- Aktywizują, ale mam mieszane uczucia. Rok temu robiliśmy akcję na Ząbkowskiej. Ludzie na specjalnie wywieszonej płachcie mogli wpisywać skojarzenia z Pragą. Przybysze chętnie pisali pozytywne rzeczy, a tutejsi nie chcieli brać w tym udziału. Miejscowy 40-latek powiedział: „Mnie się z niczym pozytywnym Praga nie kojarzy”. I wypisał hasło: „Praga, wylęgarnia narkomanów”. To pokazuje, że pewnego rodzaju działania artystów są ukierunkowane na inną grupę docelową, nie trafiają do większości mieszkańców Pragi. Tu, tak samo jak w Soho na Kamionku, artyści, także naukowcy odgrywają rolę pożytecznych idiotów. Niestety, ja też. Jesteśmy częścią pewnych procesów, nad którymi nie panujemy.
Weźmy przykład Konesera.
To przestrzeń postindustrialna, zabytkowa, przez pewien czas pełniła funkcję kulturową. Ale została już przejęta przez deweloperów. Artyści byli tam, ocieplili wizerunek miejsca i dziś zachodzą kolejne procesy gentryfikacyjne - artyści zostali wypchnięci. Teraz to przestrzeń biurowa, kreatywna, jakkolwiek się to nazwie. Podobnie jest w Soho. Tam już nie ma pracowni artystycznych, tylko design, moda, biura, drogie restauracje i osiedla dla bogatych.
Proszę spróbować wyważyć na szali procesy, które zachodzą na Pradze.
- Czy jest lepiej, czy gorzej? Pod wieloma względami lepiej, ale pod wieloma też gorzej albo tak samo. Zdecydowanie lepiej, że jest metro, że zaczynają się remonty kamienic, doprowadzanie c.o. Tylko powtarzam pytanie: co będzie z tymi ludźmi? Niezależnie od zapewnień władz nie potrafię dziś odpowiedzieć. Będziemy to wiedzieć za 10-15 lat. Jesteśmy w trakcie bolesnego procesu. Jako socjolog nie wierzę, że on może być bezbolesny. Nie wierzę w rewitalizację bez gentryfikacji.
Jaki z tego wniosek?
- Zadaniem władzy, czy na poziomie miasta, czy kraju, jest to, żeby skutki gentryfikacji łagodzić. Przede wszystkim władze powinny się na serio zająć finansowaniem i organizacją budownictwa społecznego, co jest standardem europejskim.
Miasto podkreśla, że na Pradze powstaną mieszkania na wynajem dla tych, którzy z jednej strony nie mogą dostać komunalnych, a z drugiej - nie są w stanie wziąć kredytu lub wynajmować po cenach rynkowych. Dwa TBS-y wybudują 1700 takich mieszkań na wzór Wiednia i Berlina. Poza tym ratusz podkreśla, że na Pradze jest wiele lokali komunalnych, co jest szansą obronienia się przed gentryfikacją.
- Chciałbym w to wierzyć.
Mam nadzieję, że na Pradze będzie się poprawiać, bo już się poprawia. Problem w tym, że często to, co się poprawiło, jest wywalczone przez mieszkańców i ruchy miejskie.
Czego by pan sobie życzył jako mieszkaniec Pragi?
- Poważnego traktowania mieszkańców. Konsultacji nie pozornych, tylko rzeczywistych. Żeby przy remontach dobro mieszkańców i wygoda były traktowane priorytetowo. Życzyłbym też sobie, by nie wzorować się na wyobrażeniach Zachodu z lat 70. i 80., tylko na obecnych zachodnich trendach. I żeby myślano o tym, że organizacja przestrzeni publicznej jest fundamentalna dla jakości życia w mieście. Życzyłbym sobie większego uwzględnienia nauki i kultury w wydatkowaniu funduszy. I oczywiście ochrony najuboższych, by zapewnić ludziom godziwe mieszkania. I żeby zapewniać rozrywkę nie tylko za pieniądze, ale także bez pieniędzy. Jeden z moich praskich respondentów powiedział, że Otwarta Ząbkowska nie jest dla niego, bo tam kiełbasa kosztuje 10 zł, piwo jeszcze więcej, a u niego w sklepie - 3 zł.
A jak będzie w 2022 r., kiedy skończy się plan rewitalizacji?
- Nie będę gdybał. Mam jednak nadzieję, że będzie się poprawiać, bo już się poprawia. Problem w tym, że często to, co się poprawiło, jest wywalczone przez mieszkańców i ruchy miejskie, a nie zaplanowane przez miasto. Na przykład organizacja Targowej. Przecież tu po wybudowaniu metra chodniki miały być węższe, niż są. Dopiero aktywiści wymusili szersze.
No bo nie może być tak, że dokona się jakaś gentryfikacja, która sprawi, że na Pradze nie będzie meneli, co z kolei całkowicie zmieni charakter Pragi. Może trzeba zorganizować jakiś rezerwat, po którym będą biegali apasze w czapkach oprychówkach brzdąkający na banjo i pobierający datki od turystów płacących za szansę kontaktu z namiastkę dawnego praskiego folkloru.